I odszedł, a strażnicy podążyli za nim zwartą kolumną.
— Podejrzewam, że nasz dzielny komendant ma ostatnio wiele spraw na głowie — stwierdził wesoło nadrektor Henry. Sięgnął po zegarek. — Poproszę teraz do siebie kapitanów drużyn.
— O ile wiem, jestem jednym z nich — oświadczył Ridcully.
Spośród Zjednoczonych wystąpił starszy mężczyzna.
— Joseph Hoggett z Wieprzowców, normalnie. Obecnie kapitan, za jakieś swoje grzechy.
Hoggett wyciągnął dłoń do Ridcully’ego i trzeba mu przyznać, że prawie się nie skrzywił, kiedy została zamknięta w mocnym uścisku.
— No więc, panowie — zaczął były dziekan — z pewnością znacie reguły, omawialiśmy je ostatnio całkiem często. Spodziewam się dobrej i czystej gry. Jeden długi, eee… piip z mojego gwizdka oznacza, że przerywam grę za złamanie zasad, zranienie albo z jakiegoś innego powodu, w owej chwili znanego tylko mnie. Jeszcze dłuższy piiip, który będzie brzmiał raczej jak paarrp, oznacza koniec pierwszej połowy i czas na przekąski, po których gra rozpocznie się znowu. W czasie przerwy, o ile mi wiadomo, wystąpi uliczna orkiestra akordeonowa Ankh-Morpork, ale uważam, że takie rzeczy mają być dla nas próbą. Chcę panom przypomnieć, że od połowy zmieniacie strony. Postarajcie się też uświadomić waszym drużynom, że gol, do którego celują, nie powinien być tym, który mają za plecami. Jeśli zauważę jakieś poważne złamanie przepisów przez któregoś gracza, zostanie on usunięty z boiska. Wyraźnie dłuższy paarrrp, który, jeśli o mnie chodzi, będzie trwał, dopóki starczy mi tchu, to znak zakończenia meczu. Ponadto chcę zaznaczyć, jak to wcześniej zaznaczył komendant Vimes, że w granicach tych czterech dość nierównych kredowych linii posiadam władzę ustępującą samym bogom jedynie, a i to nie na pewno. Jeśli w dowolnej chwili okaże się, że reguły są niepraktyczne, zmienię je. Zaraz zagwiżdżę, a wtedy podniosę laskę i uwolnię zaklęcie, które w granicach tych uświęconych linii nie dopuści do użycia jakiejkolwiek magii, aż do zakończenia gry. Zrozumiano?
— Tak, proszę pana — zapewnił Hoggett.
— Mustrum? — rzucił znacząco były dziekan.
— Tak, tak, dobrze — burknął Ridcully. — Próbujesz do końca wykorzystać te swoje pięć minut, co? Może zacznijmy.
— Panowie, proszę ustawić drużyny do odśpiewania hymnu miasta. Panie Stibbons, znalazł pan chyba dla mnie megafon, bardzo jestem wdzięczny. — Uniósł tubę do ust i krzyknął głośno: — Panie i panowie, proszę wstać do hymnu!
Śpiewanie Hymnu Miejskiego zawsze wychodziło dosyć nierówno. Dobrzy mieszkańcy Ankh-Morpork uważali, że niepatriotyczne jest śpiewanie o tym, jakim jest się patriotą. Prezentowali raczej opinię, że ktoś śpiewający o tym, jak wielkim jest patriotą, albo coś kombinuje, albo jest Głową Państwa[21].
Dodatkowy problem wynikał z akustyki stadionu, nieco zbyt dobrej, zwłaszcza w połączeniu z faktem, że prędkość dźwięku na jednym końcu trochę się nie zgadzała z drugim końcem. Skutki tego zjawiska pogarszały się jeszcze, kiedy obie strony próbowały zniwelować różnicę.
Te akustyczne anomalie nie miały znaczenia dla tych, którzy stali w pobliżu Mustruma Ridcully’ego. Nadrektor należał bowiem do dżentelmenów, którzy śpiewają hymn przepięknie, wyraźnie i bardzo, bardzo głośno.
— „Gdy zieje smok, gdy zmyka zwierz, myśli ma, ku Ankh-Morpork bież” — zaczął.
Trev poruszał ustami w trybie automatycznym. Zauważył ku swemu zaskoczeniu, że Nutt stoi sztywno na baczność. Spojrzał na zwarty szereg Zjednoczonych Ankh-Morpork. Jakieś pół na pół, pomyślał. Połowa to starzy kopacze, a połowa to Andy i jego kumple. W chwili, kiedy to pomyślał, spojrzał przelotnie na Andy’ego, a Andy z lekkim uśmieszkiem wskazał go palcem. Ale przecież ja nie gram, pomyślał Trev. Z powodu mojej mamy. Zerknął na wnętrze swojej dłoni. Nie było tam żadnej gwiazdy, na pewno. Zresztą, myślał, obserwując przeciwników, kiedy zacznie być całkiem niedobrze, to przecież sędzia jest magiem.
— „Bojowa chwała wieńczy cudzą skroń, gotówka naszą stanowi broń” — ryczał tłum w różnych tonacjach i tempach.
Znaczy, myślał Trev, nie wyłączy chyba własnej magii, prawda?
— „Nasze są wasze hełmy i cała reszta odzieży…”.
No przecież nie zrobiłby czegoś takiego. Jedyna osoba, która mogłaby wszystko zatrzymać, gdyby źle poszło, nie popełniłaby takiego błędu. Prawda?
— „Nasi są wasi generałowie, przegra, kto na nas uderzy”.
Tak, zrobił to! Właśnie to zrobił!
— „Morporkia! Morporkia! Ducha nigdy nie traci!” — wykrzyczał Trev, by zdusić w sobie narastającą panikę.
Zrobił tak, wszyscy widzieliśmy! Trzymał własną laskę wewnątrz pola, gdzie nie można czarować.
Zerknął na Andy’ego, a Andy skinął głową. Tak, on też to wymyślił.
— „Zawładniemy tobą hurtowo, rusz nas, a będziesz płacić!”.
Na równinach Sto Lat uważa się powszechnie, że tylko łajdacy znają drugą zwrotkę własnego hymnu, bo każdy, kto traci czas, żeby nauczyć się jej na pamięć, na pewno coś knuje. Hymn Ankh-Morpork miał więc drugą zwrotkę świadomie napisaną jako „na, na, na”, z wtrąconymi z rzadka sensownymi wyrazami, które rozpaczliwie próbowały utrzymać się na powierzchni — zgodnie z założeniem, że przecież tak właśnie by brzmiała. Trev słuchał jej, cierpiąc nawet bardziej niż zwykle.
Wszyscy jednak dołączyli do radosnego chóru przy ostatniej linijce, którą znał każdy:
— „Zawładniemy tobą hurtowo! Kredyt, gdy się należy!”.
Glenda, z ręką opartą na piersi tak daleko, jak tylko mogła sięgnąć, zaryzykowała spojrzenie na to, co pewnie nadal nazywało się Królewską Lożą — akurat w chwili, kiedy Vetinari podniósł złoconą urnę i zabrzmiały wiwaty. Ankh-Morpork nie spieszyło się, by oklaskiwać Patrycjusza, ale pieniądze skłonne było oklaskiwać o każdej porze dnia i nocy. Przez chwilę Glendzie zdawało się, że w okrzykach pojawiają się dziwne wibracje dochodzące spod samego gruntu, jakby cały stadion stanowił wielkie usta… A potem to wrażenie minęło. I powrócił dzień.
— Panowie! Poroszę graczy na miejsca! — zawołał z godnością nadrektor Miedziczoła.
— Ehm… Mogę prosić na słówko, proszę pana? — Trev podszedł do niego dyskretnie, choć możliwie szybko.
— A tak, chłopak Dave’a Likely’ego — zauważył były dziekan. — Mamy tu właśnie grać w piłkę, panie Likely. Z pewnością pan zauważył.
— Tak, proszę pana, no tak, eee, ale…
— Czy ma pan jakiś poważny powód, żeby opóźnić grę? — spytał sędzia.
Trev zrezygnował.
Z kieszonki kamizelki Henry wyjął monetę.
— Mustrumie? — zapytał.
— Reszka — zdecydował nadrektor i okazało się, że błędnie.
— A zatem, panie Hoggett… Ale kto ma piłkę?
Gloing! Gloing!
Nutt chwycił piłkę w powietrzu i wręczył sędziemu.
— Ja, proszę pana.
— Ach, to ty jesteś trenerem Akademików…
— Tak, ale również graczem, jeśli zajdzie potrzeba.
— Panowie, właśnie widzicie, jak kładę piłkę na środku boiska.
To prawda, że nadrektor, znany wcześniej jako dziekan, rozkoszował się sytuacją. Cofnął się na kilka kroków, odczekał chwilę dla dramatycznego efektu, wyjął z kieszeni gwizdek i machnął nim szerokim gestem. Potem gwizdnął tak, jak potrafi jedynie człowiek jego rozmiarów. Twarz zaczęła mu drgać i poczerwieniała. Podniósł do ust megafon i ryknął: