Выбрать главу

Myślak rozejrzał się i zauważył Rincewinda.

— Profesorze Rincewind… Był pan… to znaczy jest pan jego przyjacielem. Nie mógłby mu pan wetknąć palców w gardło albo co?

— Raczej nie — odparł Rincewind. — Jestem bardzo przywiązany do moich palców i lubię myśleć, że one też są przywiązane do mnie.

Tłum huczał coraz głośniej. Ludzie przyszli tu oglądać mecz, nie debatę.

— Ale doktor Lawn wciąż tu jest — przypomniał Rincewind. — Zarabia na życie wtykaniem ręki w różne otwory. Ma talent.

— Rzeczywiście — przyznał sędzia. — Może skłonimy go do przyjęcia kolejnego pacjenta. — Zwrócił się do Ridcully’ego. — Musicie wprowadzić następnego rezerwowego.

— To będzie Trevor Likely — stwierdził nadrektor.

— Nie! — wykrzyknął Trev. — Obiecałem mamie!

— Myślałem, że należysz do drużyny — rzekł Ridcully.

— No tak, proszę pana. Tak jakby… pomagam i w ogóle… Obiecałem mamie, kiedy zginął tato. Wiem, że byłem na liście, ale kto mógł pomyśleć, że tak się to skończy?

Ridcully popatrzył w niebo.

— No cóż, panowie, wydaje mi się, że nikogo nie można prosić, by złamał obietnicę daną matce staruszce. Byłaby to zbrodnia ohydniejsza niż morderstwo. Musimy grać z dziesięcioma ludźmi. Trzeba będzie jakoś sobie radzić.

* * *

W rozklekotanej budce redaktor naczelny „Pulsu” chwycił notatnik.

— Schodzę na dół — oświadczył. — Siedzenie tutaj, na górze, jest bez sensu.

— Idzie pan na boisko?

— Tak. W ten sposób przynajmniej będę wiedział, co się dzieje.

— Nie wydaje mi się, żeby sędzia na to pozwolił.

* * *

— Nie zagrasz, Trev? — spytała Glenda.

— Przecież ci mówiłem! Ile razy mam jeszcze ludziom powtarzać? Obiecałem mamie!

— Ale należysz do drużyny, Trev.

— Obiecałem mamie.

— Na pewno by zrozumiała.

— Łatwo ci mówić. Ale nigdy się nie dowiemy, prawda?

— Niekoniecznie — zabrzmiał pogodny głos.

— O, witam, doktorze Hix! — zawołała Glenda.

— Trudno było nie słyszeć waszej rozmowy. I gdyby pan Likely wyjawił mi, gdzie leży jego matka, a sędzia dał nam nieco swobody względem czasu, byłoby możliwe…

— Żadnych łopat w pobliżu mamy! — wrzasnął Trev. Łzy pociekły mu po policzkach.

— Wszyscy to rozumiemy, Trev — zapewniła Glenda. — Ze starymi matkami zawsze są problemy — dodała, nie myśląc właściwie, co mówi. — Jestem przekonana, że Juliet też zrozumie.

Wzięła go za rękę i wyciągnęła poza boisko. Trev miał rację. Wszystko zaczynało iść źle. Optymistyczna wiara z początku meczu szybko się rozwiewała.

— Oddał im pan jednego gola, nadrektorze — przypomniał Myślak, gdy on i Ridcully ustawili się do kolejnego starcia.

— Mocno wierzę w pana Nutta w bramce — odparł Ridcully. — I pokażę im, co spotyka ludzi, którzy próbują otruć maga.

Zadźwięczał gwizdek.

— PADNIJ I DWADZIEŚCIA POMPEK! Przepraszam, panowie, naprawdę nie rozumiem, czemu to powiedziałem…

* * *

Ludzi, którzy próbują otruć maga, spotyka — przynajmniej na krótką metę — tyle, że zyskują przewagę w meczu. Brak profesora Macarony okazał się ciosem śmiertelnym. Macarona był filarem, na którym opierała się strategia uniwersytetu. Rozzuchwaleni Zjednoczeni rzucili się do boju.

Mimo to, jak uznał redaktor naczelny „Pulsu”, który leżał obok swojego ikonografa tuż przy linii boiska, magom udawało się utrzymać pole. Pisał jak najszybciej, starając się ignorować rzadki deszcz bezustannie rzucanych na boisko opakowań po zapiekankach, pustych papierowych torebek, skórek od bananów, a od czasu do czasu także butelek po piwie. Kto teraz miał piłkę? Przyjrzał się kolumnie numerów, które zdążył sobie zapisać… Aha, no tak… Zjednoczeni przebili się na połowę boiska Niewidocznych, a tam biegł Andy Shank, człowiek pod każdym względem nieprzyjemny i… to chyba nie jest normalna procedura piłkarska… inni gracze utworzyli mur wokół niego, tak że biegł otoczony jakby żywą barierą. Nawet inni członkowie drużyny nie wiedzieli chyba, co się dzieje, jednak pan Shank zdołał wykonać całkiem przyzwoity strzał, fachowo pochwycony przez… pana Nutta.

Redaktor spojrzał w swoje zapiski… Tak, to ten ork.

Dopisał jeszcze: „który najwyraźniej bardzo sprawnie chwyta duże, okrągłe przedmioty”. Potem jednak zawstydził się i to wykreślił. Mimo miejsca, gdzie teraz leżymy, uznał, nie jesteśmy prasą brukową.

* * *

Ork.

Nutt zatańczył tam i z powrotem przed bramką, szukając kogoś na pozycji, gdzie mógłby jakoś wykorzystać piłkę.

— Nie możesz tak czekać cały dzień, orku — powiedział Andy stojący tuż przed nim. — Niedługo musisz ją puścić, orku. Nikt ci teraz nie pomoże, orku. Podobno masz szpony. Pokaż nam szpony, orku. Rozprujesz piłkę.

— Wydaje mi się, że jest pan człowiekiem dręczonym przez wiele nierozwiązanych problemów.

— Co?

Nutt kopnął piłkę ponad głową Andy’ego i gdzieś w tłumie, który o nią walczył, rozległo się chrupnięcie, a po nim wrzask, po którym zabrzmiał gwizdek, po którym zabrzmiało skandowanie. Zaczęło się gdzieś w rejonie pani Atkinson, ale szybko obejmowało cały stadion:

— Ork! Ork! Ork! Ork! Ork! Ork! Ork!

Ridcully podniósł się na nogi i stanął chwiejnie.

— Ci dranie mnie załatwili, Henry! — wrzasnął głosem, który był ledwie słyszalny wśród krzyku. — Kolano! Przeklęte kolano!

— Kto to zrobił? — zapytał sędzia.

— Skąd mam wiedzieć? To piekielna haratanina, całkiem jak dawne mecze! I zrób coś, żeby przestali tak krzyczeć! Nie chcemy słuchać czegoś takiego!

Nadrektor Henry podniósł megafon do ust.

— Panie Hoggett!

Kapitan Zjednoczonych przecisnął się przez ciżbę. Wydawał się bardzo zażenowany.

— Nie panuje pan nad swoimi fanami?

Hoggett wzruszył ramionami.

— Przykro mi, proszę pana, ale co mogę zrobić?

Henry rozejrzał się po Hippo. Co ktokolwiek mógłby zrobić? To był motłoch. Ścisk. Nikt nim nie kierował. Nie miał tyłka do skopania, dłoni do uderzenia linijką ani nawet adresu. Po prostu był tam i krzyczał, bo wszyscy krzyczeli.

— W takim razie może panuje pan przynajmniej nad własną drużyną? — zapytał.

Ku jego zaskoczeniu Hoggett spuścił głowę.

— Nie całkiem, proszę pana. Przykro mi, ale tak to właśnie wygląda.

— Jeszcze jeden taki wypadek, a przerwę mecz. Sugeruję, Mustrumie, żebyś opuścił pole gry. Kto jest rezerwowym kapitanem?

— Ja! — odparł Ridcully. — Ale w tej sytuacji mianuję moim zastępcą pana Nobbsa.

— Ale nie Nobby’ego Nobbsa?! — wykrzyknął były dziekan.

— Żadnego pokrewieństwa — zapewnił niezwykle pospiesznie pedel Nobbs.

— No, wreszcie jakiś dobry wybór — westchnął Trev. — Nobbs jest w głębi serca kopaczem.