— Ale miało nie być tego rodzaju kopania — stwierdziła Glenda. — I wiesz co? — dodała, podnosząc głos, by usłyszał ją wśród żelaznego ryku tłumu. — Cokolwiek myśli stary dziekan, nie może teraz przerwać gry. Stadion wyleci w powietrze!
— Tak myślisz?
— Posłuchaj tylko… Tak, myślę, że powinieneś się stąd wynieść.
— Ja? Nie ma szans.
— Ale mógłbyś się na coś przydać i wyprowadzić Juliet. Wystarczy do Vimesa i jego ludzi. Założę się, że czekają zaraz za bramą. Zrób to teraz, póki jeszcze możesz zejść ze schodów. Nie dasz rady, kiedy znów zaczną grać.
Kiedy odszedł, przez nikogo niezauważona Glenda przeszła do linii końcowej, do niewielkiego obszaru, gdzie doktor Lawn trzymał straż nad swoimi pacjentami.
— Przyniósł pan ze sobą tę małą walizeczkę, którą zwykle pan nosi?
— Tak.
— Chyba będzie panu potrzebna większa. Jak się czuje profesor Macarona?
Profesor leżał na wznak i z wyrazem spokojnej radości na twarzy patrzył w niebo.
— Poradziłem z nim sobie dość łatwo — wyjaśnił doktor. — Chociaż w najbliższym czasie na pewno nie zagra. Dałem mu odrobinę czegoś na poprawę nastroju. Poprawka: dałem mu dużo czegoś na poprawę nastroju.
— A bibliotekarz?
— Ściągnąłem dwóch chłopaków, żeby mi pomogli odwrócić go głową w dół. Mocno wymiotował. Wciąż jest trochę zamroczony, ale chyba nie będzie z nim źle. Rzygał jak papuga[24].
— Nie tak to powinno wyglądać, wie pan — rzekła Glenda, czując, że powinna bronić piekielnej harataniny.
— Zwykle nie wygląda — przyznał doktor.
Obejrzeli się, słysząc zmianę tonacji hałasu. Rozmigotana Juliet schodziła po schodach, a cisza podążała za nią jak zakochany kundel. Podobnie jak Pepe oraz uspokajający ogrom madame Sharn, która mogła posłużyć za dogodną barykadę, gdyby Hippo zmieniło się we wrzący tygiel. W porównaniu z nią wlokący się z tyłu Trev wyglądał jak spóźniona refleksja.
— No dobrze, moja droga, o co tu chodzi? — zapytał Pepe.
— Nigdzie nie pójdę — oświadczyła Juliet. — Nie, dopóki Trev jest tutaj. Pepe mówi, że on wygra ten mecz.
— Mówiłeś coś takiego? — zdziwiła się Glenda.
— On wygra. — Pepe mrugnął porozumiewawczo. — Ma w dłoni gwiazdę. Chcesz zobaczyć, jak to robi, panienko?
— Co ty kombinujesz? — burknął gniewnie Trev.
— Och, jestem trochę iluzjonistą. Albo może wróżką chrzestną.
— Pepe szerokim gestem wskazał cały stadion. — Widzisz tych ludzi? Ich przodkowie wrzeszczeli, by zobaczyć zabijających się nawzajem ludzi albo bestie rozdzierające na strzępy porządnych gości. Ludzi z włóczniami walczących z ludźmi z sieciami i tego rodzaju paskudne widowiska.
— A co niedzielę organizują tu wozowe wyprzedaże — dodała Glenda.
— Zawsze było tak samo — stwierdził Pepe. — To jedna wielka istota. Nigdy nie umiera. Plącze i wrzeszczy, kocha i nienawidzi przez pokolenia. Nie można jej oswoić ani powstrzymać. Tylko dla ciebie, moja panno, i dla duszy pana Treva mam zamiar rzucić jej kość. To potrwa moment.
Jego szczupła, nieco pajęcza sylwetka zniknęła na schodach w chwili, gdy rozległ się gwizdek. Glenda rozpoznała wykopującego piłkę pedla Nobbsa — ale Ridcully popełnił błąd, zakładając, że ktoś tak wielki jak on jest też tak samo mądry. Wtedy bowiem się zaczęło — znowu wróciła dawna gra. Zjednoczeni pędzili po boisku, a starzy kopacze odsuwali się z drogi armii Andy’ego, sunącej w stronę gola Akademików. Kopniak trafił Nutta w pierś, uniósł w powietrze i cisnął w głąb bramki. Zabrzmiał gwizdek, zaraz potem:
— NIE DOTYKAJ TEGO, CHŁOPCZE, NIE WIESZ, GDZIE TO BYŁO WCZEŚNIEJ! — A następnie: — Naprawdę bardzo za to przepraszam, nie wiem, czemu tak się dzieje.
A później… absolutna cisza. Którą przerwał czyjś głos:
— Likely. Likely! Likely!
Odezwał się na trybunie, mniej więcej w miejscu, gdzie zniknął Pepe.
Bestia zapomniała nazwy „ork”, ale bez wątpienia pamiętała nazwisko „Likely”, którym tak często się karmiła, które zrodziła i pożarła, nazwisko będące samą piłką nożną, sercem bestii. A tutaj, na tym stadionie, to nazwisko było jak zaklęcie.
— LIKELY! LIKELY! LIKELY!
Nie było chyba dorosłego mężczyzny, który go nie widział przy piłce. Był legendą. Nawet po tylu latach jego nazwisko przecinało inne więzy lojalności. O nim opowiadało się swoim wnukom. Mówiło się, jak leżał na ulicy, jak krwawił, może też jak zanurzyło się chusteczkę w jego krwi i zachowało na pamiątkę.
— Likely! — zaintonował baryton madame Sharn.
— Likely — wyszeptała Glenda, a potem krzyknęła: — LIKELY!
Widziała drobną postać biegnącą wzdłuż szczytu trybun. Za nią rodziło się skandowanie.
Łzy ciekły Trevowi po twarzy. Glenda bezlitośnie spojrzała mu prosto w oczy.
— Likely! Likely!
— Ale mama… — szlochał Trev.
Wtedy Juliet pochyliła się i pocałowała go, i na moment łzy stały się srebrem.
— Likely?
Trev zaciskał i prostował palce, słuchając ryków tłumu. Potem tak jakby wzruszył ramionami. Z kieszeni kurtki wyjął swoją puszkę i wręczył ją Glendzie. Odwrócił się w stronę boiska.
— Przepraszam, mamo — powiedział, zdejmując kurtkę. — Ale to jest piłka. Tylko że nawet nie mam koszulki.
— O tym pomyśleliśmy, kiedy były szyte — uspokoiła go Glenda. Wyjęła jedną z głębin swojej torby.
— Numer cztery… To numer mojego ojca.
— Tak — przyznała Glenda. — Wiemy. Posłuchaj, jak krzyczą.
Trev wyglądał jak ktoś, kto rozpaczliwie szuka szansy ucieczki.
— Nigdy nawet nie trenowałem z nową piłką. Przecież mnie znasz, zawsze miałem puszkę.
— To piłka. Tylko piłka — pocieszył go Nutt. — Od razu pan się zorientuje, o co chodzi.
Podszedł były dziekan.
— No cóż, to bardzo piękna scena z odrobiną właściwego patosu, panie i panowie, ale pora już wznowić mecz, więc byłbym wdzięczny, gdyby wszyscy niegrający wyszli poza linie.
Musiał krzyczeć, by usłyszeli go ponad skandowaniem tłumu. Trev zostawił Nutta przy golu.
— Proszę się nie martwić, panie Trev. — Ork uśmiechnął się szeroko. — Kiedy ja bronię, a pan strzela, nie możemy przegrać. Drugi raz już mnie tak nie dostaną. — Zniżył głos i chwycił Treva za ramię. — Kiedy na tym końcu zrobi się gorąco, proszę pędzić jak smród do tamtego, a ja dopilnuję, żeby pan dostał piłkę.
Trev kiwnął głową i do wtóru entuzjastycznego ryku tłumu wszedł na murawę.
Redaktor „Pulsu” opisywał to później tak:
W tym momencie Zjednoczeni poczuli chyba, że mają działającą strategię, i wszystkie siły pchnęli na połowę Akademików, do bójki, nad którą sędzia najwyraźniej nie potrafił zapanować.
Dzielny ork, strażnik gola, także dobrze pojął swoją lekcję i dwa lub trzy razy uratował sytuację wspaniałymi obronami; przy którejś kopnął piłkę — naszym zdaniem — prosto w głowę jednego z kłębiących się przeciwników, ogłuszając go, a potem chwytając odbitą piłkę, którą rzucił sobie na but i posłał daleko na drugą połowę, gdzie Trevor Likely, syn słynnego piłkarskiego bohatera, pognał na łeb, na szyję w stronę gola. Siedział tam, pan Charlie Barton, któremu dostarczono krzesło, stolik, obiad oraz dwóch rosłych obrońców, a ich funkcją było najwyraźniej dopilnowanie, by nikt nie przeszedł.
Na całym stadionie zamilkły oddechy, gdy młody paladyn wystrzelił potężnie, niestety chybiając o kilka cali; piłka wstrząsnęła jedynie drewnem bramki i odbiła się w stronę obrońców. Niezrażony Likely ograł ich niczym człowiek opętany i znowu podniósł się duch, kiedy obaj obrońcy weszli sobie wzajemnie w drogę w stopniu dostatecznym, by chłopak mógł kopnąć raz jeszcze, a skórzana kula ze świstem pomknęła ku wyznaczonemu celowi.
24
Według „Indeksu ptasich mdłości” Fletchera mdłości papuzie zajmują piątą pozycję w tabeli „Chciałbym umrzeć”. Najwyższy poziom mdłości dręczy wielkiego zaczesanego orła, który potrafi wymiotować na trzy kraje równocześnie.