Zakupił piękny barokowy budynek na siedzibę biura, a dla siebie przeznaczył dwa pokoje na poddaszu. Matka Ireny, która zajmowała sama podmiejską willę, oddała mu też do dyspozycji całe jedno piętro, przeto mógł zmieniać mieszkanie w zależności od nastroju.
Praga, w czasach komunizmu ospała i zaniedbana, obudziła się na jego oczach, wypełniła turystami, oświetliła nowymi sklepami i restauracjami, ozdobiła odświeżonymi, odmalowanymi domami barokowymi. Prague is my town, wołał. Był zakochany w tym mieście; nie na wzór patrioty, który poszukuje w każdym zakątku kraju swych korzeni, wspomnień, śladów po zmarłych, lecz podróżnika, który daje się zaskoczyć i zauroczyć niczym dziecko spacerujące w zachwyceniu po wesołym miasteczku i odmawiające powrotu. Nauczywszy się dziejów Pragi, wygłaszał przed tymi, co chcieli go słuchać, drugie mowy o jej ulicach, pałacach, kościołach i w nieskończoność rozwodził się o jej gwiazdach: o cesarzu Rudolfie (opiekunie malarzy i alchemików), o Mozarcie (który, jak mówią, miał tu kochankę), o Franzu Kafce (który, choć przez całe życie w tym mieście nieszczęśliwy, stał się dzięki agencjom podróżniczym jego świętym patronem).
Z nieoczekiwaną szybkością Praga zapomniała języka rosyjskiego, którego przez czterdzieści lat jej mieszkańcy musieli się uczyć, począwszy od szkoły podstawowej, i niecierpliwie domagając się aplauzu na estradzie świata, podsuwała pod oczy przechodniów napisy angielskie: skateboarding, snowboarding, streetwear, publishing house, National Gallery, cars for hire, pomonamarkets, i tak dalej. W biurach firmy personel, partnerzy handlowi, bogaci klienci zwracali się do Gustafa po angielsku, tak więc czeski zamienił się w bezosobowy szmer, dźwiękową dekorację, z której jako ludzka mowa odrywały się tylko fonemy anglosaskie. I tak, gdy Irena wylądowała pewnego dnia w Pradze, przywitał ją na lotnisku nie ich zwyczajowym francuskim salut, lecz hello.
Wszystko się od razu zmieniło. No bo wyobraźmy sobie życie Ireny po śmierci Martina: nie miała już z kim rozmawiać po czesku, jej córki nie chciały tracić czasu na język tek ewidentnie zbędny; francuski był dla niej językiem codzienności, jej jedynym językiem; nie było zatem nic bardziej naturalnego niż narzucić go Szwedowi. Ten wybór języka decydował o dystrybucji róclass="underline" ponieważ Gustaf słabo mówił po francusku, to ona w ich związku rządziła słowem; upajała się własną elokwencją; mój Boże, po tak długim czasie mogła wreszcie mówić, mówić i być słuchaną! Jej językowa wyższość zrównoważyła stosunek sił: zależała całkowicie od niego, lecz dominowała w ich rozmowach i wciągała go w jej własny świat.
Praga zmieniła im język; on mówił po angielsku, Irena upierała się przy francuskim, do którego czuła się coraz bardziej przywiązana, ale że nie miała żadnego wsparcia z zewnątrz (francuski nie rozsiewał już uroku w tym niegdyś frankofońskim mieście), ostatecznie złożyła broń; relacje się odwróciły; w Paryżu Gustaf słuchał uważnie Ireny łaknącej własnego słowa; w Pradze to on stał się mówcą, wielkim mówcą, mówcą niezmordowanym. Irena, słabo znająca angielski, rozumiała to, co mówił, tylko w połowie, a że nie miała ochoty się wysilać, słuchała go niewiele i mówiła jeszcze mniej. Jej Wielki Powrót okazał się co najmniej dziwny: na ulicach, w otoczeniu Czechów, tchnienie dawnej bliskości pieściło ją i przez chwilę czyniło szczęśliwą; później, w domu, stawała się obcokrajowcem, który milczał.
Nieustanna rozmowa może ukołysać dwoje ludzi, jej melodyjny nurt rzuca zasłonę na zachodzące pożądanie ciał. Kiedy rozmowa się nie klei, brak miłości fizycznej wynurza się niczym widmo. Wobec milczenia Ireny Gustaf tracił pewność siebie. I wolał przebywać z nią w obecności rodziny, matki, przyrodniego brata i jego żony; jadał z nimi wszystkimi kolację w willi lub w restauracji, szukając w ich towarzystwie schronienia, azylu, spokoju. Nigdy nie brakowało im tematów, gdyż nie mogli podejmować ich wiele; słownictwo mieli ograniczone i chcąc być zrozumianymi, musieli wszyscy mówić powoli, powtarzając słowa. Gustaf odnajdował pogodę ducha; to paplanie w zwolnionym tempie odpowiadało mu, dawało wytchnienie, było przyjemne i wręcz wesołe (ileż razy śmieli się z angielskich słów komicznie zniekształcanych).
W oczach Ireny od dawna nie było namiętności, lecz siłą przyzwyczajenia wpatrywały się w Gustaf a i wprawiały go w zakłopotanie. Aby zmylić tropy i zakryć erotyczny odwrót, upodobał sobie historyjki przyjemnie pieprzne, aluzje miło dwuznaczne, wypowiadane głośno i ze śmiechem. Najlepszym sprzymierzeńcem była matka, zawsze gotowa mu wtórować ciężkawymi dowcipami, które opowiadała swym szkolnym angielskim w sposób przesadny, parodystyczny. Słuchając ich oboje, Irena miała wrażenie, że erotyzm na zawsze przemienił się w dziecinną błazenadę.
27
Od kiedy spotkała w Paryżu Josefa, myśli tylko o nim. Wspomina bez przerwy ich krótką przygodę w Pradze. W barze, gdzie siedziała z przyjaciółmi, wyglądał na bardziej dojrzałego i interesującego niż inni; zabawny, uwodzący, zajmował się tylko nią. Kiedy wszyscy wyszli na ulicę, tak manewrował, by zostali sami.
Wsunął jej w rękę małą popielniczkę, którą ukradł dla niej z baru. Po chwili ten mężczyzna, którego znała zaledwie kilka godzin, zaprosił ją do siebie. Była zaręczona z Martinem, nie miała odwagi i odmówiła. Ale natychmiast poczuła tak gwałtowny i przenikliwy żal, że nigdy o nim nie zapomniała.
Toteż przed wyemigrowaniem, kiedy wybierała, jakie rzeczy weźmie, a jakie zostawi, wrzuciła do walizki popielniczkę z baru; za granicą często nosiła ją w torebce, niczym sekretny talizman.
Przypomina sobie, że w poczekalni na lotnisku powiedział do niej dziwnym i poważnym tonem: „Jestem człowiekiem całkowicie wolnym". Odniosła wrażenie, że ich historia miłosna, rozpoczęta dwadzieścia lat temu, była jedynie odsunięta w czasie, do chwili gdy będą oboje wolni.
I przypomina sobie inne jego zdanie: „Jestem w Paryżu zupełnie przypadkiem"; przypadek to inny sposób, by powiedzieć: przeznaczenie; musiał przejeżdżać przez Paryż, aby ich historia mogła potoczyć się dalej od miejsca, w którym została przerwana.
Z telefonem komórkowym w dłoni usiłuje dodzwonić się do niego z różnych miejsc, z kawiarni, z mieszkania przyjaciółki, z ulicy. Numer do hotelu jest dobry, ale nigdy go nie zastaje w pokoju. Przez cały dzień myśli o nim, a że przeciwieństwa się przyciągają, myśli też o Gustafie. Kiedy przechodzi obok sklepu z pamiątkami, widzi w witrynie T-shirt z ponurą głową gruźlika i angielskim napisem: Kafka was born in Prague. Ten tak cudownie głupi T-shirt zachwyca ją i wchodzi go kupić.
Pod wieczór idzie do domu z myślą, że będzie mogła spokojnie zadzwonić, gdyż w piątki Gustaf wraca późno; wbrew jej przypuszczeniom, jest na parterze z matką i pokój rozbrzmiewa ich czesko-angielską paplaniną, zmieszaną z głosem z telewizora, w który nikt nie patrzy. Podaje Gustafowi paczuszkę: to dla ciebie.
Pozwala mu przyjrzeć się prezentowi i biegnie na pierwsze piętro, gdzie zamyka się w toalecie. Siedząc na brzegu klozetu, wyciąga z torebki telefon. Słyszy swoje „wreszcie!" i, przepełniona radością, mówi: „jakżebym chciała, żebyś był ze mną tu, gdzie jestem"; dopiero wymówiwszy te słowa, uzmysławia sobie, gdzie usiadła, i robi się czerwona; mimowolna nieprzyzwoitość tego, co powiedziała, zaskakuje ją i natychmiast podnieca. W tej chwili po raz pierwszy po tylu latach ma wrażenie, że zdradza swego Szweda, i czuje z tego powodu bezwstydną przyjemność.