Kiedy schodzi do salonu, Gustaf, ubrany w T-shirt, śmieje się głośno. Zna na pamięć ten widok: parodia uwodzenia, przesadne wygłupy; starcza namiastka wygasłego erotyzmu. Matka trzyma Gustafa za rękę i oznajmia Irenie:
– Bez twej zgody odważyłam się ubrać twego ukochanego. Czyż nie jest piękny? – Odwraca się wraz z nim w stronę wielkiego lustra wiszącego w salonie. Wpatrzona w ich odbicie, unosi rękę Gustafa, tak jakby był zwycięzcą na igrzyskach olimpijskich, a on, posłusznie odgrywając rolę, wypręża klatkę piersiową twarzą do lustra i wypowiada tubalnym głosem:
– Kapią was born in Praguel
28
Licealistka rozstała się z pierwszym chłopakiem bez większego bólu. Z drugim poszło gorzej. Kiedy usłyszała, jak mówi: „Jeśli pojedziesz, to między nami wszystko skończone. Przysięgam ci, skończone!", nie mogła wydusić słowa. Kochała go, a on rzucał jej w twarz to, co jeszcze kilka chwil wcześniej wydałoby się jej niepojęte, nie do wypowiedzenia: ich rozstanie. „Między nami wszystko skończone." Skończone. Jeśli on obiecuje jej koniec, to co ona ma mu obiecać? W jego zdaniu tkwi groźba, zatem w jej też będzie tkwiła: „Zgoda -powiedziała powoli i poważnie. – Jak koniec, to koniec. Ja też to ci obiecuję i popamiętasz to sobie". Po czym odwróciła się do niego plecami, pozostawiając go na ulicy.
Była zraniona, lecz czy gniewała się na niego? Być może nawet nie. Oczywiście, powinien być bardziej wyrozumiały, gdyż było jasne, że nie może wymówić się z obowiązkowego wyjazdu. Musiałaby udawać chorą, ale z jej niezdarną uczciwością to by się jej nie udało. Bez wątpienia przesadzał, był niesprawiedliwy, lecz wiedziała, że dlatego, iż ją kochał. Znała jego zazdrość: wyobrażał ją sobie w górach z innymi chłopcami i cierpiał z tego powodu.
Niezdolna do prawdziwego gniewu, czekała na niego przed liceum, żeby mu wyjaśnić, iż przy najlepszej jej woli nie może go usłuchać i że nie ma on żadnego powodu do zazdrości; była pewna, że nie może tego nie zrozumieć.
Zobaczył ją od drzwi i przystanął, by wyjść w towarzystwie kolegi. Nie mogąc spotkać się z nim twarzą w twarz, szła za nim ulicą, a kiedy pożegnał się z kolegą, podbiegła do niego. Mogła była, biedaczka, domyślić się, że wszystko już stracone, że jej chłopak był w szponach frenezji, która go nie opuści. Gdy tylko zaczęła mówić, przerwał jej: – Zmieniłaś zdanie? Wycofujesz się? – Kiedy zaczęła wyjaśniać mu to samo po raz dziesiąty, odwrócił się od niej i pozostawił samą na środku ulicy.
Ogarnął ją głęboki smutek, lecz wciąż nie czuła do niego gniewu. Wiedziała, że miłość oznacza dawać sobie wszystko. Wszystko: słowo podstawowe. Wszystko, zatem nie tylko miłość fizyczną, którą mu obiecała, lecz także odwagę, odwagę czynienia rzeczy tak wielkich, jak małych, to znaczy nawet tę malutką odwagę nieposłuszeństwa wobec śmiesznego szkolnego nakazu. I stwierdziła ze wstydem, że mimo swej miłości nie jest zdolna na taką odwagę się zdobyć. Jakież to było groteskowe, groteskowe aż do łez: była gotowa dać mu wszystko, oczywiście swe dziewictwo, lecz także, jeśli tego sobie życzył, swe zdrowie, wszelką ofiarę, jaką może sobie wymyślić, a jednocześnie nie jest zdolna okazać nieposłuszeństwa nędznemu nauczycielowi. Czy miała dać się pokonać takiej małości? Niezadowolenie z siebie samej było nieznośne i chciała za wszelką cenę się z tego wyzwolić; chciała osiągnąć wielkość, w której jej małość by się zatraciła; wielkość, przed którą musiałby ustąpić; chciała umrzeć.
29
Umrzeć, postanowić umrzeć; dla młodego człowieka to o wiele łatwiejsze niż dla dorosłego. Co? Czyż śmierć nie pozbawia młodego o wiele większej części przyszłości?
Z pewnością, lecz dla młodego przyszłość jest rzeczą odległą, abstrakcyjną, irrealną, w którą nie wierzy prawdziwie.
Ze zdumieniem patrzyła na swą zerwaną miłość, najpiękniejszy kawałek jej życia, który odchodził powoli i na zawsze; nic dla niej nie istniało poza tą przeszłością; to jej chciała się pokazać, to z nią chciała rozmawiać i do niej wysyłać znaki. Przyszłość jej nie interesowała; pragnęła wieczności; wieczność jest czasem, który się zatrzymał, który znieruchomiał; przyszłość uniemożliwia wieczność i ona pragnęła przyszłość unicestwić.
Ale jak umrzeć pośród tłumu uczniów, w małym górskim hotelu, gdzie się jest bez przerwy na oczach wszystkich? Znalazła rozwiązanie: wyjść z hotelu, pójść daleko, bardzo daleko w góry i gdzieś, z dala od dróg, położyć się w śniegu i zasnąć. Śmierć przyjdzie we śnie, śmierć zmrożona, śmierć łagodna, bezbolesna.
Trzeba będzie tylko wytrzymać krótką chwilę zimna. Będzie zresztą mogła ją skrócić, łykając kilka proszków nasennych. Z tubki znalezionej w domu wzięła ich pięć, nie więcej, żeby matka niczego nie spostrzegła.
Zaplanowała śmierć z całym swym praktycznym zmysłem. Wyjść wieczorem i umrzeć w nocy, tak wyglądała jej pierwsza myśl, ale odsunęła ją: zaraz by zauważono jej nieobecność w jadalni podczas kolacji, a już z całą pewnością w sypialni; nie miałaby czasu umrzeć. Wybrała przebiegle chwilę po obiedzie, kiedy wszyscy leżakują przed nartami: moment odpoczynku, kiedy jej nieobecność nikogo nie zaniepokoi.
Czy nie widziała krzyczącej dysproporcji między nieistotnością przyczyny a ogromem czynu? Owszem, lecz właśnie pociągała ją przesada. Nie chciała być rozsądna. Nie chciała zachowywać się roztropnie. Nie chciała ważyć racji, nie chciała rozumować. Podziwiała swą namiętność, wiedząc, że namiętność z definicji jest przesadą. Upojona, nie chciała porzucać upojenia.
Później nadchodzi dzień, który wybrała. Wychodzi z hotelu. Obok drzwi wisi termometr: dziesięć stopi poniżej zera. Rusza w drogę i stwierdza, że jej upojenie ustąpiło lękowi; na próżno szuka swego zauroczenia, na próżno wzywa myśli, które towarzyszyły jej marzeniu o śmierci, lecz idzie dalej (jej koledzy w tej chwili mają obowiązkowe leżakowanie), tak jakby wypełniała zadanie, które sobie postawiła, jakby odgrywała rolę, którą sobie przypisała. Jej dusza jest pusta, bez żadnego uczucia, niczym dusza aktora recytującego tekst i nie myślącego o tym, co mówi.
Wspina się ścieżką, błyszczącą od śniegu, i wkrótce dochodzi na szczyt. Niebo ponad nią jest niebieskie; dużo rozsłonecznionych, złoconych, wesołych chmur zeszło niżej i niczym wielka korona osiadło na szerokim kręgu gór. Jest pięknie, jest urzekająco pięknie i doznaje krótkiego, bardzo krótkiego uczucia szczęścia, że aż zapomina o celu wędrówki. Uczucia krótkiego, bardzo krótkiego, zbyt krótkiego. Połyka jeden za drugim proszki i wedle planu schodzi ze szczytu w stronę lasu. Idzie ścieżką, po dziesięciu minutach czuje nadchodzący sen i wie, że koniec jest bliski. Słońce tkwi nad jej głową, świetliste, świetliste. Tak jakby nagle zasłona się uniosła, jej serce ściska się ze strachu. Czuje się osaczona na oświetlonej scenie, z której wszystkie wyjścia zostały zamknięte.
Siada pod świerkiem, otwiera torbę i wyjmuje lusterko. Jest to małe, okrągłe lusterko, trzyma je przed twarzą i się w nie wpatruje. Jest piękna, jest bardzo piękna i nie chce porzucić tego piękna, nie chce go utracić, chce zabrać je ze sobą, ach, jest już zmęczona, tak zmęczona, lecz choć zmęczona, zachwyca się swym pięknem, gdyż jest ono tym, co ma na świecie najdroższego.
Wpatruje się w lusterko i widzi, że jej wargi drżą. To niekontrolowany odruch, tik. Już wielokrotnie spostrzegła u siebie tę reakcję, czuła ją na swej twarzy, lecz po raz pierwszy ją zobaczyła. Widząc ją, jest w dwójnasób wzruszona: wzruszona swym pięknem i wzruszona drżącymi wargami; wzruszona swym pięknem i wzruszona wzruszeniem, które wstrząsa tym pięknem i je zniekształca; wzruszona swym pięknem, które jej ciało opłakuje. Zalewają ogromna litość dla jej piękna, którego wkrótce nie będzie, litość dla świata, którego też nie będzie, który już nie istnieje, który jest już niedostępny, gdyż sen przyszedł, zabiera ją, ulatuje wraz z nią wysoko, bardzo wysoko, w tę ogromną oślepiającą jasność, w niebo niebieskie, świetliście niebieskie.