Odwiedza miejsca, które lubili: restaurację na brzegu morza, gdzie właściciel zawsze wspomina ulubione ryby jego żony; w pobliskim miasteczku kwadratowy plac z domami pomalowanymi na czerwono, niebiesko, żółto, których skromne piękno ich urzekało; czy, kiedy jeździli do Kopenhagi, nabrzeże, z którego codziennie o szóstej wieczorem wielki biały parowiec wypływał w morze. Mogli wówczas przez długie minuty stać bez ruchu i na niego patrzeć. Przed wypłynięciem rozbrzmiewała muzyka, stary jazz, zaproszenie do podróży. Od czasu jej śmierci często tam chadza, wyobraża sobie, że jest przy nim i odczuwa ich wspólne pragnienie, by załadować się na ten biały, nocny statek, tańczyć na nim, spać i obudzić się gdzieś daleko, bardzo daleko na północy.
Chciała, by był elegancki, i troszczyła się sama o jego garderobę. Nie zapomniał, którą z jego koszul wolała najbardziej, a której nie lubiła. Na wyjazd do Czech zabrał garnitur, który był jej obojętny, nie chciał przykładać zbytniej wagi do tej podróży. Nie jest to podróż dla niej ani z nią.
37
Pochłonięta myślami o jutrzejszym spotkaniu, Irena chce spędzić tę sobotę spokojnie, jak sportowiec w przeddzień zawodów. Gustaf jest na mieście; ma wystawną kolację służbową i nawet wieczorem nie będzie go w domu. Ona korzysta z samotności, śpi długo i nie opuszcza swego pokoju, gdyż nie chce wpaść na matkę; z parteru dochodzi jej krzątanina, która nie ustanie przed południem. Kiedy słyszy głośne trzaśniecie drzwiami na dole, ma pewność, że matka wyszła, schodzi zjeść coś na chybcika w kuchni i też wychodzi.
Przystaje na chodniku zauroczona. W jesiennym słońcu ta dzielnica ogrodów przetykanych małymi willami roztacza swe dyskretne piękno, które ściska serce i nakłania do długiego spaceru. Przypomina jej się, że miała podczas ostatnich dni, które poprzedzały emigrację, ochotę na taki długi, marzycielski spacer, aby pożegnać się z miastem, ze wszystkimi ulicami, które lubiła; ale było zbyt dużo rzeczy do załatwienia i nie znalazła czasu.
Widziana z miejsca, gdzie Irena się przechadza, Praga jest szerokim zielonym pasmem spokojnych dzielnic z małymi uliczkami wysadzanymi drzewami. To do tej Pragi się przywiązała, nie do tamtej luksusowej, z centrum, do tej Pragi powstałej pod koniec poprzedniego stulecia, Pragi drobnej czeskiej burżuazji, Pragi jej dzieciństwa, gdzie w zimie jeździła na nartach po opadających i wznoszących się uliczkach, Pragi, gdzie okoliczne lasy w godzinie zmierzchu wkraczały po cichu, by roztoczyć swój zapach.
Idzie zadumana; przez kilka chwil widzi Paryż, który po raz pierwszy wydaje jej się obcy: zimna geometria wielkich alej; pycha Pól Elizejskich; srogie twarze ogromnych kamiennych kobiet, wyobrażających Równość czy Wolność; i nigdzie, nigdzie najmniejszego dotyku tej miłej prywatności, tego tchnienia idylli, którym oddycha tutaj. Zresztą na emigracji przez cały czas zachowała ten obraz jako emble77 mat utraconego kraju: małe domy wśród ogrodów rozciągających się na pagórkach aż po horyzont. W Paryżu czuła się szczęśliwsza niż tutaj, lecz tajemna więź piękna łączyła ją tylko z Pragą. Pojmuje nagle, jak bardzo kocha to miasto i jak bardzo jej wyjazd musiał być bolesny.
Przypomina sobie ostatnie, gorączkowe dni: w zamieszaniu pierwszych miesięcy okupacyjnych wyjazd z kraju był jeszcze łatwy i mogli bez obawy pożegnać się z przyjaciółmi, ale mieli zbyt mało czasu, by spotkać się ze wszystkimi. Pod wpływem chwili dwa dni przed wyjazdem poszli odwiedzić starego przyjaciela, kawalera, i spędzili z nim kilka wzruszających godzin. Dopiero później, we Francji, dowiedzieli się, że mężczyzna zachowywał się wobec z nich z taką atencją dlatego, że został wybrany przez policję do kapowania Martina. W przeddzień wyjazdu Irena zadzwoniła bez uprzedzenia do drzwi przyjaciółki.
Przyjaciółka była pochłonięta rozmową z jakąś kobietą. Przez dłuższą chwilę asystowała bez słowa przy dyskusji, która jej nie obchodziła, czekając na jakiś gest, zdanie pokrzepienia, słowo pożegnalne; na próżno. Czy zapomniały, że wyjeżdża? Czy udawały, że zapomniały? Czy może też jej obecność i jej nieobecność nie miały już dla nich znaczenia? A matka. W chwili wyjazdu nie ucałowała jej. Pocałowała Martina, jej nie. Ścisnęła mocno Irenę za ramię, wypowiadając swym tubalnym głosem: „My nie lubimy obnosić się z uczuciami!" Słowa miały być po męsku serdeczne, lecz były lodowate. Wspominając teraz wszystkie te pożegnania (fałszywe pożegnania, pożegnania udawane), powiedziała sobie: ten, kto miał nieudane pożegnania, nie może oczekiwać wiele od ponownych spotkań.
Już od paru godzin spaceruje po zielonych dzielnicach. Dociera do balustrady otaczającej mały park nad Pragą: Zamek widać stąd od tyłu, z ukrytej strony; jest to Praga, której istnienia Gustaf nie podejrzewa; i zaraz przybiegają do niej imiona, które dla niej, młodej dziewczyny, były drogie: Macha, poeta z czasów, gdy jej naród wynurzał się z mgieł; Neruda, ludowy gawędziarz Czechów; piosenki Vosoveca i Wericha z lat trzydziestych, które jej ojciec, zmarły, gdy była dzieckiem, tak bardzo lubił;
Hrabal i Skvorecky, po-wieściopisarze jej wieku młodzieńczego; i małe teatry i kabarety z lat sześćdziesiątych, tak swobodne, tak radośnie wolne ze swym niepokornym humorem; to ten niepowtarzalny zapach kraju, jego niematerialną esencję zabrała ze sobą do Francji.
Oparta łokciami o balustradę, patrzy w stronę Zamku: wystarczyłby kwadrans, by się tam znaleźć. Tam zaczyna się Praga z pocztówek, Praga, na której Historia w obłędzie wypaliła swe liczne stygmaty, Praga turystów i kurew, Praga restauracji tak drogich, że jej przyjaciele nie mogą nawet przestąpić ich progu, Praga roztańczona, wijąca się pod reflektorami, Praga Gustafa. Mówi sobie, że nie ma dla niej miejsca bardziej obcego niż taka Praga. Gustaftown. Gu-stafville.
Gustafstadt. Gustafgrad.
Gustaf: widzi go, jego zatarte rysy za matową szybą języka, który ona zna tak słabo, i mówi sobie niemal z radością, że to dobrze, gdyż prawda wreszcie wyszła na jaw: nie czuje żadnej potrzeby go rozumieć ani być rozumiana przez niego.
Widzi go, jowialnego, odzianego w T-shirt, wykrzykującego, że Kafka was born in Prague, i czuje, jak w jej ciele wzrasta pragnienie, nieodparte pragnienie, by mieć kochanka. Nie po to, by zacerować życie, jakie jest. Ale po to, by nim wstrząsnąć od podstaw. Po to, by mieć wreszcie własne przeznaczenie.
Albowiem ona nigdy nie wybrała żadnego mężczyzny. To ją zawsze wybierano.
Martina w końcu pokochała, lecz na początku był dla niej jedynie okazją ucieczki od matki. Sądziła, że odnajdzie wolność w przygodzie z Gustafem. Ale teraz rozumie, że jest on jedynie wariantem jej związku z Martinem: chwyciła podaną jej dłoń, która wyciągnęła ją z trudnej sytuacji, jakiej nie była zdolna udźwignąć.
Wie, że jest zdolna do wdzięczności; zawsze chwaliła się nią jako swą pierwszą zaletą; kiedy wdzięczność nakazywała, uczucie miłości nadbiegało niczym posłuszna służąca.
Była szczerze oddana Martinowi i była szczerze oddana Gustafowi. Ale czym tu się pysznić? Czy wdzięczność nie jest po prostu słabością i zależnością inaczej nazwaną? Teraz pragnie kochać bez żadnej wdzięczności. Wie, że za taką miłość trzeba zapłacić czynem śmiałym i ryzykownym. Bo w swym życiu miłosnym nigdy nie była śmiała, nie wiedziała nawet, co to może znaczyć.
Nagle czuje jakby podmuch wiatru: przemarsz w przyśpieszonym tempie starych emigracyjnych snów, starych lęków: widzi nadbiegające kobiety, które ją otaczają i wznosząc kufle z piwem z perfidnym śmiechem, uniemożliwiają ucieczkę; jest w sklepie, gdzie inne kobiety, sprzedawczynie, rzucają się na nią, ubierają ją w sukienkę, która na jej ciele przemienia się w kaftan bezpieczeństwa.