Nie, rozmowa nie mogła się rozkręcić. Josef myślał najpierw, że N. uważa jego pytanie za niedyskretne. Później się skorygował: nie niedyskretne, lecz nieaktualne. Gdyby marzenie bratowej o zemście się urzeczywistniło i N. zostałby oskarżony przed sądem, wówczas może by wrócił do swej komunistycznej przeszłości, aby ją wyjaśnić i się bronić. Ale bez wezwania ta przeszłość była dzisiaj dla niego odległa. Już w niej nie mieszkał.
Josef przypomniał sobie swoją starą myśl, którą kiedyś uważał za świętokradczą: przystąpienie do komunizmu nie ma nic wspólnego z Marksem i jego teoriami; czasy dawały po prostu możliwość zaspokojenia najprzeróżniejszych ludzkich potrzeb: potrzebę pokazania swego nonkoformi-zmu; albo potrzebę posłuszeństwa; albo potrzebę karania złych; albo potrzebę bycia pożytecznym; albo potrzebę wkraczania w przyszłość wraz z młodymi; albo potrzebę dużej rodziny wokół siebie.
Pies, wciąż w dobrym nastroju, szczekał i Josef pomyślał: ludzie porzucają dzisiaj komunizm nie dlatego, że zmienili myślenie czy doznali wstrząsu, lecz dlatego, że komunizm nie stwarza już okazji do pokazania swego nonkoformizmu czy posłuszeństwa, ani do karania złych, ani do bycia pożytecznym, ani do marszu wspólnie z młodymi, ani do otaczania się wielką rodziną. Przekonania komunistyczne nie odpowiadają już na żadne potrzeby. Stały się do tego stopnia bezużyteczne, że wszyscy z łatwością je porzucają, nawet tego nie dostrzegając.
Niemniej jednak pierwotna intencja jego odwiedzin pozostała w nim niespełniona: uświadomić N., że przed wyimaginowanym sądem on, Josef, stanąłby w jego obronie.
W tym celu chciał najpierw mu pokazać, że nie jest ślepym entuzjastą świata, który osadzał się tu po komunizmie, i przywołał wielką reklamę na placu w jego rodzinnym mieście, gdzie jakaś firma ofiarowuje Czechom usługi, pokazując im na niezrozumiałym malowidle jedną białą i jedną czarną dłoń, które się ściskają: – Powiedz mi, czy to jest jeszcze nasz kraj?
Spodziewał się sarkazmu pod adresem światowego kapitalizmu, który ujednolica całą planetę, lecz N. milczał. Josef ciągnął: – Imperium sowieckie zawaliło się, gdyż nie mogło już poskramiać narodów, które chciały być suwerenne. Ale te narody są teraz mniej suwerenne niż kiedykolwiek. Nie mogą wybierać ani swej gospodarki, ani polityki zagranicznej, ani nawet sloganów reklamowych.
– Suwerenność narodowa od dawna jest złudzeniem -powiedział N.
– Ale jeśli jakiś kraj nie jest niepodległy i nawet sobie nie życzy być niepodległy, to czy ktoś będzie jeszcze gotów za niego umrzeć?
– Nie chcę, by moje dzieci gotowe były umierać.
– Powiem inaczej: czy ktoś jeszcze kocha ten kraj?
N. zwolnił kroku. – Josef – powiedział ze wzruszeniem. – Jak ty mogłeś wyemigrować? Jesteś patriotą! – Po czym, z powagą: – Nie istnieje już coś takiego jak śmierć za kraj. Być może dla ciebie na emigracji czas się zatrzymał.
Ale oni nie myślą jak ty.
– Kto?
N. pokazał głową w stronę pierwszego piętra, jakby chciał wskazać na swe potomstwo: – Oni są gdzie indziej.
42
Kończąc tę rozmowę, obaj przyjaciele stali w miejscu; pies wykorzystał to i położył łapy na Josefie, który go pogłaskał. N. patrzył długo, z coraz większym rozczuleniem na tę parę, psa i człowieka. Tak jakby dopiero teraz zdawał sobie w pełni sprawę z tych dwudziestu lat, kiedy się nie widzieli: – Ach, dobrze, że przyjechałeś! – Poklepał go po ramieniu i wskazał, by usiedli pod jabłonią.
Josef wiedział od razu: poważna, istotna rozmowa, dla której tu przyjechał, nie odbędzie się. I ku jego zdziwieniu, było to jak wyzwolenie! Poza wszystkim, nie przyjechał przecież poddać przyjaciela przesłuchaniu!
Tak jakby zamek ustąpił, rozmowa ruszyła, swobodna, przyjemna, pogawędka między dwoma starymi kumplami: rozproszone wspomnienia, nowinki o wspólnych przyjaciołach, zabawne komentarze, paradoksy, żarty. Jak gdyby dobry, ciepły, mocny wiatr wziął ich w ramiona. Josef czuł nieodpartą radość mówienia. Ach, radość tak nieoczekiwaną! Przez dwadzieścia lat niemal nie mówił po czesku.
Rozmowa z żoną była łatwa, gdyż duński stał się ich intymnym dialektem. Ale z innymi musiał z całą świadomością rzeczy wybierać słowa, budować zdania, pilnować akcentu. Zdawało mu się, że mówiąc po duńsku, Duńczycy biegną z lekko90 ścią, podczas gdy on truchta z tyłu z dwudziestokilowym ciężarem. Teraz słowa same wychodziły z ust i nie musiał wcale ich szukać, pilnować. Czeski nie był już tym nieznanym językiem o nosowym brzmieniu, który zdumiał go w hotelu w jego rodzinnym mieście. Wreszcie go rozpoznawał i zaczął smakować. Czuł się z nim lekko niczym po kuracji odchudzającej, mówił, jakby leciał, i po raz pierwszy podczas swego pobytu był szczęśliwy w swoim kraju i czuł, że jest to jego kraj.
Pod wpływem szczęścia, jakie biło z przyjaciela, N. był coraz bardziej rozluźniony; z porozumiewawczym uśmiechem przywołał wspomnienie niegdysiejszej sekretnej kochanki i podziękował Josefowi, że posłużył mu raz za alibi wobec żony. Josef niczego sobie nie przypominał i był pewien, że N. pomylił go z kimś innym. Ale historia alibi, którą N. długo mu opowiadał, była tak ładna, tak zabawna, że Josef zgodził się wreszcie, iż odegrał w niej rolę głównego bohatera. Odchylił głowę do tyłu i słońce oświetlało przez listowie błogi uśmiech na jego twarzy.
W tym stanie odprężenia zastała ich żona N. – Zjesz z nami obiad? – powiedziała do Josefa.
Spojrzał na zegarek i wstał. – Za godzinę mam spotkanie!
– No to przyjdź wieczorem! Zjemy razem kolację – N. poprosił go gorąco.
– Wieczorem będę już u siebie.
– Mówisz u siebie, to znaczy…
– W Danii.
– Jakie to dziwne, gdy tak mówisz. Twoje u siebie znaczy więc nie tutaj? – spytała żona N.
– Nie. To tam.
Zapadła długa chwila milczenia i Josef oczekiwał pytań: jeśli Dania jest naprawdę twoim u siebie, jak tam żyjesz? I z kim? Opowiedz! Jak wygląda twój dom? Kim jest twoja żona? Jesteś szczęśliwy? Opowiedz! Opowiadaj!
Ale ani N., ani jego żona nie zadali żadnego z tych pytań. Przez sekundę przed Josefem pojawił się niski drewniany płot i świerk.
– Muszę już iść – powiedział i wszyscy podeszli do schodów. Wchodząc na górę, milczeli i w tej ciszy Josefa uderzyła nagle nieobecność jego żony; tutaj nie było żadnego śladu jej istnienia. Przez trzy dni spędzone w tym kraju nikt nie zająknął się ani słowem na jej temat. Zrozumiał: gdyby został tutaj, straciłby ją. Gdyby tutaj został, na zawsze by znikła.
Stanęli na chodniku, uścisnęli sobie raz jeszcze dłoń i pies oparł łapy na brzuchu Josefa.
Po czym wszyscy troje patrzyli, jak oddala się, aż stracili go z oczu.
43
Kiedy po tylu latach Milada zobaczyła ją w salonie, w restauracji, wśród innych kobiet, ogarnęła ją czułość dla Ireny; jeden szczegół wyjątkowo ją oczarował:
Irena wyrecytowała jej wówczas czterowiersz Jana Skaćela. W małych Czechach łatwo jest spotkać poetę i z nim porozmawiać. Milada poznała Skaćela, krępego mężczyznę o twardej twarzy, jakby wyciętej z kamienia, i wielbiła go z naiwnością młodej dziewczyny z dawnych czasów. Cała jego poezja została właśnie wydana w jednym tomie i Milada przyniosła go jako prezent dla przyjaciółki.