Irena kartkuje książkę: – Czy dzisiaj czyta się jeszcze poezję?
– Już prawie wcale – mówi Milada i recytuje z pamięci kilka wersów: – W południe widać niekiedy noc odchodzącą w stronę rzeki… Albo, posłuchaj: stawy z wodą rozlaną na plecach. Albo, mówi Skaćel, bywają wieczory, gdy powietrze jest tak łagodne i kruche, że można chodzić po szkle na bosaka.
Słuchając jej, Irena przypomina sobie nagłe widzenia, które nieoczekiwanie pojawiały się w jej głowie przez lata emigracji. Były to fragmenty tego samego pejzażu.
– Albo taki obraz:…na koniu śmierć i paw.
Milada wymówiła te słowa lekko drżącym głosem; przypominały jej zawsze ten obraz: koń idzie przez pola; na jego grzbiecie szkielet z kosą w ręku, a za nim, na zadzie, paw z rozwiniętym ogonem, wspaniałym i mieniącym się jak wieczna próżność.
Irena z wdzięcznością patrzy na Miladę, jedyną przyjaciółkę, jaką znalazła w tym kraju, patrzy na jej ładną, pełną twarz, którą włosy jeszcze zaokrąglają; ponieważ milczy zamyślona, jej zmarszczki znikły w nieruchomej skórze i wygląda na młodą kobietę; Irena pragnie, by nie mówiła, nie recytowała wierszy, by tak pozostała długo, piękna i bez ruchu.
– Zawsze się tak czesałaś, prawda? Nigdy nie widziałam cię w innej fryzurze.
Milada, jakby chciała uniknąć tematu, mówi: – Więc jak, któregoś dnia wreszcie się zdecydujesz?
– Wiesz przecież, że Gustaf ma biuro i w Pradze, i w Paryżu!
– Jeśli jednak dobrze zrozumiałam, chce zamieszkać w Pradze.
– Słuchaj, bardzo mi odpowiadają podróże między Paryżem a Pragą. Mam pracę tutaj i tam, Gustaf jest moim jedynym szefem, jakoś sobie dajemy radę, improwizujemy.
– Co cię trzyma w Paryżu? Córki?
– Nie. Nie chcę się podczepiać pod ich życie.
– Masz tam kogoś?
– Nikogo. – Po chwili: – Moje mieszkanie. – I jeszcze, wolno: – Od zawsze miałam wrażenie, że moje życie było reżyserowane przez innych. Z wyjątkiem kilku lat po śmierci Martina. Były to najcięższe lata, zostałam z dziećmi sama, musiałam sobie dawać radę. Żyłam w biedzie. Nie uwierzysz, ale w mej pamięci to były najszczęśliwsze lata.
Sama jest wstrząśnięta tym, że nazwała szczęśliwymi lata po śmierci męża, i się rozmyśla: – Chciałam powiedzieć, że ten jeden raz byłam panią swego życia.
Zamilkła. Milada nie przerywa milczenia i Irena mówi dalej: – Wyszłam za mąż bardzo młodo, tylko po to, by uciec od matki. Ale dlatego właśnie była to decyzja wymuszona, a nie całkiem samodzielna. I szczyt wszystkiego: aby uciec od matki, poślubiłam mężczyznę, który był jej dawnym przyjacielem. Bo nie znałam jeszcze wszystkich ludzi z jej otoczenia. Tak więc nawet po ślubie zostałam pod jej kontrolą.
– Ile miałaś lat?
– Ledwie dwadzieścia. I wówczas wszystko się zdecydowało raz na zawsze. W tamtej chwili popełniłam błąd, błąd trudny do określenia, nieuchwytny, który zaważył na całym moim życiu i którego nigdy nie zdołałam naprawić.
– Błąd nie do naprawienia w wieku niewiedzy. -Tak.
– To w tym wieku ludzie się żenią, rodzą dzieci, wybierają zawód. A później pewnego dnia zaczyna się wiedzieć i rozumieć wiele rzeczy, lecz jest już zbyt późno, gdyż o całym życiu zadecydowało się w chwili, gdy nie wiedziało się nic.
– Tak, tak – godzi się Irena – nawet ta moja emigracja! Też była skutkiem moich poprzednich decyzji. Wyemigrowałam, gdyż tajniacy nie dawali Martinowi spokoju.
On już nie mógł tu żyć. Ale ja owszem. Byłam solidarna z mężem i nie żałuję tego. Niemniej jednak emigracja nie była moją sprawą, moją decyzją, moją wolnością, moim przeznaczeniem. Matka popchnęła mnie ku Martinowi, Martin zabrał mnie za granicę.
– Tak, pamiętam. Decyzja zapadła bez ciebie.
– Nawet matka się nie sprzeciwiła.
– Przeciwnie, to ją urządzało.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Willa?
– Wszystko jest kwestią własności.
– Stajesz się marksistką – powiedziała Irena z lekkim uśmiechem.
– Widziałaś, jak burżuazja po czterdziestu latach nieobecności odnalazła się w ciągu paru dni? Przeżyli na tysięczne sposoby, jedni w więzieniach, inni wyrzuceni z pracy, niektórzy świetnie dawali sobie radę, robili błyskotliwe kariery, byli ambasadorami, profesorami. Teraz ich synowie i wnukowie są znowu razem, to rodzaj tajemnego braterstwa, zajmują banki, dzienniki, parlament, rząd.
– Ależ doprawdy, pozostałaś komunistką.
– To słowo już nic nie znaczy. Ale to prawda, że zawsze byłam dziewczyną z biednej rodziny.
Milknie i przez głowę przechodzą jej różne obrazy: dziewczyna z biednej rodziny zakochana w chłopcu z rodziny bogatej; młoda kobieta, która w komunizmie chce znaleźć sens życia; po 1968 dojrzała kobieta, która staje się dysydentką i nagle poznaje o wiele więcej ludzi niż przedtem: komunistów zbuntowanych przeciw partii, lecz także księży, dawnych więźniów politycznych, zdeklasowanych burżujów. I potem, po 1989, jakby wyszła ze snu, staje się tym, kim była: postarzałą dziewczyną z biednej rodziny.
– Nie pogniewaj się o to pytanie – powiedziała Irena -już mi o tym mówiłaś, lecz zapomniałam: gdzie się urodziłaś?
Powiedziała nazwę miasteczka.
– Umówiłam się na obiad z kimś stamtąd.
– Jak się nazywa?
Słysząc nazwisko, Milada uśmiechnęła się: – Zdaje się, że raz jeszcze przynosi mi pecha. Chciałam zaprosić cię na obiad. Szkoda.
44
Przyszedł punktualnie, lecz ona już czekała na niego w hotelowym hallu.
Zaprowadził ją do restauracji i posadził naprzeciw siebie przy zamówionym stoliku.
Po kilku zdaniach przerywa mu: – A więc, jak ci się tu podoba? Chciałbyś zostać?
– Nie – mówi; po czym z kolei on pyta: – A ty? Co cię tu trzyma?
– Nic.
Odpowiedź jest tak stanowcza i tak bardzo przypomina jego odpowiedź, że oboje wybuchają śmiechem. Porozumienie zostało w ten sposób przypieczętowane i zaczynają rozmawiać z zapałem, z radością.
Zamawia dania i kiedy kelner przynosi kartę win, Irena ją przechwytuje: -Ty jedzenie, a ja wino! – Widzi w karcie kilka win francuskich i wybiera jedno: – Wino to dla mnie sprawa honoru. Nasi rodacy w ogóle na winie się nie znają, a ty, ogłupiały przez tę twoją barbarzyńską Skandynawię, znasz się jeszcze mniej.
Opowiada mu, jak jej przyjaciółki odmówiły picia bordo, które dla nich przywiozła: – Wyobraź sobie, rocznik 1982! A one specjalnie, żeby dać mi lekcję patriotyzmu, piły piwo! Później zrobiło im się mnie żal i pijane już piwem, przeszły na wino!
Opowiada, jest zabawna, śmieją się.
– Najgorsze jest to, że opowiadały mi o rzeczach i ludziach, o których nic nie wiem. Nie chciały zrozumieć, że ich świat po całym tym czasie uleciał z mej głowy. Myślały, że chcę wypaść interesująco z tym moim brakiem pamięci. Że chcę się odciąć. Rozmowa była dziwna: ja zapomniałam, kim były, a one nie interesowały się tym, co się działo ze mną. Możesz sobie wyobrazić, że nikt mi tu nie zadał żadnego pytania o moje życie tam? Ani jednego pytania! Nigdy! Mam wciąż wrażenie, że chcą mi tu amputować dwadzieścia lat mojego życia. Naprawdę czuję się jak po amputacji. Skrócona, zmniejszona, niczym karzeł.
Podoba mu się i podoba mu się również to, co opowiada. Rozumie ją, zgadza się ze wszystkim, co mówi.
– A we Francji – mówi – twoi przyjaciele stawiają ci pytania?
Już chce odpowiedzieć, że tak, ale się rozmyśla; chce być precyzyjna i mówi powoli: – Oczywiście, że nie! Ale kiedy ludzie często się widują, mają wrażenie, że się znają. Nie zadają pytań i nie są tym sfrustrowani. Jeśli interesują się sobą wzajemnie, to całkiem niewinnie. Nie zdają sobie z tego sprawy.