W samolocie miał miejsce z przodu, przy przejściu, i parokrotnie odwracał się, by na nią spojrzeć. Nigdy nie zapomniała ich dawnego spotkania. Było to w Pradze, siedziała z paczką przyjaciół w kawiarni, a on, przyjaciel jej przyjaciół, wpatrywał się w nią bez przerwy. Ich miłosna historia skończyła się, zanim jeszcze zaczęła. W Irenie został żal, nigdy niezaleczona rana.
Dwukrotnie podszedł, oparł się o fotel i rozmawiali dalej. Dowiedziała się, że w Czechach będzie tylko parę dni, wybiera się też na prowincję odwiedzić rodzinę.
Czy nie spędzi żadnego dnia w Pradze? Owszem, przed wyjazdem do Danii, dzień lub dwa. Może się z nim spotkać? Miło byłoby spotkać się jeszcze raz. Podał jej nazwę hotelu na prowincji, w którym się zatrzyma.
13
On także ucieszył się z tego spotkania; była przyjazna, kokieteryjna i miła, po czterdziestce, ładna, i nie miał pojęcia, kim jest. Krępujące jest powiedzieć komuś, że się go nie pamięta, a tym razem było krępujące w dwójnasób, gdyż nie tyle o niej zapomniał, co jej nie znał. Wyznać to kobiecie byłoby chamstwem, do którego nie był zdolny. Zresztą bardzo szybko pojął, że nieznajoma nie będzie sprawdzała, czy przypomina ją sobie, czy też nie, i że nie ma nic łatwiejszego niż pogawędka z nią. Ale kiedy obiecali sobie, że się jeszcze spotkają, i ona chciała dać mu swój numer telefonu, poczuł zakłopotanie: jak może dzwonić do kogoś, kogo imienia nie pamięta? Powiedział jej więc bez żadnych wyjaśnień, że wolałby, by to ona zatelefonowała, i poprosił, by zapisała numer jego hotelu na prowincji.
Na lotnisku w Pradze się pożegnali. Wynajął samochód, wjechał na autostradę, a później na drogę lokalną. Po przybyciu do miasta szukał cmentarza. Bez skutku, trafił do nowej dzielnicy, gdzie stały identyczne wysokie domy, które zbiły go z tropu. Zobaczył dziesięcioletniego chłopczyka, zatrzymał się i spytał o drogę na cmentarz. Chłopiec patrzył na niego bez odpowiedzi. Myśląc, że go nie zrozumiał, Josef powtórzył pytanie wolniej i głośniej, jak obcokrajowiec, który usiłuje wyraźnie wymawiać słowa. Chłopiec w końcu powiedział, że nie wie. Jak, do licha, można nie wiedzieć, gdzie znajduje się jedyny w mieście cmentarz? Ruszył, pytał jeszcze innych przechodniów, lecz ich wyjaśnienia były mętne. Wreszcie trafił: cmentarz, wciśnięty za nowo zbudowany wiadukt, zdawał się skromny i o wiele mniejszy niż niegdyś.
Zaparkował samochód i lipową alejką doszedł do grobu. To tutaj przed trzydziestu laty patrzył na spuszczaną trumnę z ciałem matki. Przed wyjazdem za granicę często tu przychodził, za każdym razem, gdy odwiedzał rodzinne miasto. Kiedy przed miesiącem planował swój pobyt w Czechach, wiedział, że zacznie stąd właśnie. Patrzył na pomnik; marmur pokrywało kilka nazwisk; najwyraźniej grób przez ten czas stał się wielką sypialnią.
Między pomnikiem nagrobnym a grobem rosła dobrze utrzymana trawa z rządkiem kwiatów: usiłował wyobrazić sobie trumny pod spodem: musiały leżeć jedna przy drugiej, w rzędach po trzy, nałożonych na siebie piętrami. Mama leżała na samym dnie. Gdzie spoczywał ojciec? Zmarł piętnaście lat później, musiał być oddzielony od niej o co najmniej jedno piętro trumien.
Przypomniał sobie pogrzeb mamy. W tamtym czasie na dole leżało tylko dwoje zmarłych: rodzice ojca. Wówczas wydało mu się naturalne, że matka będzie leżała obok teściów, i nie zastanawiał się nawet, czyby nie wolała raczej leżeć obok własnych rodziców. Zrozumiał to dopiero później: o miejscu w grobie rodzinnym decyduje układ sił, a rodzina jego ojca była bardziej wpływowa niż rodzina matki.
Zaniepokoiła go liczba nowych nazwisk na pomniku. Kilka lat po wyjeździe dowiedział się o śmierci wuja, później ciotek, wreszcie ojca. Zaczął uważnie odczytywać imiona; niektóre należały do osób, które do dzisiaj uznawał za żyjące; patrzył osłupiały. Nie wstrząsnęła nim ich śmierć (kto decyduje się na zawsze wyjechać z kraju, musi się pogodzić z tym, że nigdy nie zobaczy rodziny), lecz fakt, że go nie powiadomiono. Komunistyczna policja miała wgląd w listy pisane do emigrantów; bali się do niego pisać? Obejrzał daty: dwa ostatnie pogrzeby odbyły się już po 1989. Zatem to nie z ostrożności do niego nie pisali/Prawda była gorsza: już dla nich nie istniał.
14
Hotel powstał w ostatnich latach komunizmu: nowoczesny, gładki budynek, jakich wznosi się wiele na całym świecie, na głównym placu, wysoki, przerastający o parę pięter dachy miasta. Rozpakował się w swoim pokoju na szóstym piętrze i podszedł do okna. Dochodziła siódma, zapadał zmierzch, lampy zapalały się i plac był niewiarygodnie spokojny.
Przed wyjazdem z Danii wyobrażał sobie spotkania twarzą w twarz ze znanymi miejscami, ze swym przeszłym życiem i pytał siebie: będzie wzruszony? zimny? uradowany? zasmucony? Kiedy go tu nie było, niewidzialna miotła musnęła pejzaż jego młodości, zacierając to, co było mu znajome; do spotkania twarzą w twarz, którego oczekiwał, nie doszło.
Bardzo dawno temu Irena pojechała do francuskiego miasta na prowincji w poszukiwaniu chwili wytchnienia dla swego męża, bardzo już wtedy chorego. Była niedziela, w mieście panował spokój, przystanęli na moście i patrzyli na wodę, płynącą spokojnie między zielonymi brzegami. W miejscu, gdzie rzeka zakręcała, stała stara, otoczona ogrodem willa, która wydała im się wzorem bezpiecznego domu, marzeniem o minionej idylli. Przejęci jej pięknem, zeszli po schodkach na brzeg rzeki z zamiarem dalszego spaceru. Po kilku krokach zrozumieli, że niedzielny spokój wprowadził ich w błąd; droga była zagrodzona; nadziali się na pusty plac budowy: maszyny, traktory, kopce ziemi i piasku; po drugiej stronie rzeki zwalone drzewa, a i willa, której piękno przyciągało ich, kiedy patrzyli na nią z góry, straszyła zbitymi szybami i wielką dziurą w miejscu drzwi; za nią wznosiła się konstrukcja wysoka na dziesięć pięter; piękno miejskiego pejzażu, które ich wcześniej urzekło, było jedynie optycznym złudzeniem; zdeptane, poniżone, wykpione, przebijało zza własnej ruiny. Spojrzenie Ireny raz jeszcze przeniosło się na drugi brzeg i dostrzegła, że wielkie, powalone drzewa właśnie rozkwitały! Zwalone, rzucone na ziemię, żyły! W tej samej chwili, nagle, buchnęła z jakiegoś głośnika głośna muzyka. Uderzona niczym maczugą, Irena przycisnęła dłonie do uszu i zaniosła się płaczem. Płaczem za światem znikającym na jej oczach. Mąż, który miał umrzeć za kilka miesięcy, chwycił ją za rękę i zabrał ją stamtąd.
Gigantyczna miotła, która przeistacza, zniekształca, zaciera pejzaże, pracuje już od tysięcy lat, lecz jej ruchy, niegdyś powolne, ledwie widoczne, tak bardzo przyspieszyły, że zastanawiam się: czy dzisiaj Odyseja byłaby do pomyślenia? Czy epopeja powrotu należy jeszcze do naszej epoki? Czy budząc się na brzegu Itaki, Ulisses wpadłby w ekstazę na dźwięk muzyki Wielkiego Powrotu, gdyby stare drzewo oliwkowe zostało zwalone, a on wokół siebie nie mógł niczego rozpoznać?
Obok hotelu wysoki budynek obnażał swój mur, ślepy mur pokryty gigantycznym rysunkiem. Półcień zasłaniał napis i Josef dostrzegł jedynie dwie ręce, które wzajemnie się ściskały, ogromne ręce między niebem a ziemią. Czy były tu zawsze?
Nie przypominał sobie.
Zjadł samotnie kolację w hotelowej restauracji i słyszał wokół siebie szmer rozmów. Była to muzyka nieznanego języka. Co się stało z czeskim podczas tych dwóch nędznych dziesięcioleci? Czyżby akcent się zmienił? Tak mu się zdawało.
Kiedyś mocno położony na pierwszą sylabę, teraz osłabł; intonacja stała się jakby bezkostna. Melodia wydawała się bardziej monotonna, bardziej leniwa. No i dźwięk! Był nosowy i nadawał słowom coś nieprzyjemnie zblazowanego.