Patrząc na bratową, Josef przypomniał sobie, że nigdy jej nie lubił. Ta dawna antypatia do niej (odpłacała mu zresztą pięknym za nadobne) wydała mu się głupia i niepotrzebna. Stała obok, wpatrywała się w obraz, jej twarz wyrażała smutną niemoc i Josef powiedział do brata współczująco: -Wiem.
Brat zaczął mu opowiadać dzieje rodziny, długą agonię ojca, chorobę Kąty, nieudane małżeństwo córki i intrygi przeciw niemu w szpitalu, gdzie jego pozycja była bardzo zagrożona z powodu emigracji Josefa.
Ostatniej uwagi nie wypowiedział z wyrzutem w głosie, lecz Josef nie wątpił, z jaką wrogością brat i bratowa musieli wówczas o nim mówić, oburzeni nikłością przyczyn, jakie Josef mógł był podać, aby usprawiedliwić emigrację, którą z pewnością uznali za nieodpowiedzialną decyzję: reżym nie ułatwiał życia krewnym emigrantów.
18
W jadalni stół był nakryty do obiadu. Rozmowa ożywiła się, brat i bratowa chcieli poinformować go o wszystkim, co wydarzyło się podczas jego nieobecności.
Dziesiątki lat latały nad talerzami i nagle bratowa przeszła do szturmu: -Ty także miałeś swe lata fanatyzmu. Co też wówczas wygadywałeś o Kościele! Wszyscy się ciebie baliśmy.
Zdziwiła go ta uwaga. „Mnie się bać?" Bratowa potwierdziła. Przyjrzał się jej: na twarz, która jeszcze przed chwilą była nie do poznania, wypłynęły dawne rysy.
Powiedzieć, że się go bali, było w istocie nonsensem, gdyż wspomnienia bratowej dotyczyć mogły jego lat licealnych, kiedy miał szesnaście-dziewiętnaście lat. Bardzo możliwe, że kpił wówczas z wierzących, lecz tamte słowa nie miały nic wspólnego z walczącym ateizmem reżymu i kierowały się tylko do jego rodziny, która nigdy nie opuszczała niedzielnej mszy i skłaniała w ten sposób Josefa do prowokacyjnych zachowań. Maturę zdał w 1951, trzy lata po rewolucji, i kiedy postanowił studiować weterynarię, prowadziło go to samo upodobanie do prowokacji: leczyć chorych, służyć ludzkości było wielką dumą jego rodu (już dziadek był lekarzem), a on miał ochotę powiedzieć im wszystkim, że od ludzi woli krowy. Ale nikt nie podziwiał ani nie piętnował jego buntu; weterynaria cieszyła się mniejszym prestiżem i jego wybór uznano za brak ambicji, zgodę na to, że w rodzinie będzie siedział w drugim rzędzie, za bratem.
Usiłował niezręcznie wyjaśnić (im i sobie) swą młodzieńczą psychikę, lecz słowa z trudnością wychodziły z jego ust, gdyż kamienny uśmiech bratowej, zwrócony w jego stronę, wyrażał niewzruszoną niezgodę na wszystko, co mówił. Pojął, że nie ma szans; że to było jak prawo: ci, którym własne życie wydaje się klęską, zaczynają polowanie na winnych. Josef był winien podwójnie: jako młodzieniec, który źle się wyrażał o Bogu, i jako dorosły, który wyemigrował. Stracił ochotę, by wyjaśnić cokolwiek, i jego brat, wytrawny dyplomata, skierował rozmowę na inny temat.
Jego brat: w 1948, będąc studentem drugiego roku medycyny, został wyrzucony z Uniwersytetu z powodu swego burżujskiego pochodzenia; ponieważ nie chciał stracić nadziei, że wróci kiedyś na studia i zostanie chirurgiem śladem ojca, zrobił wszystko, aby potwierdzić swe przywiązanie do komunizmu, i pewnego dnia z duszą na ramieniu zapisał się wreszcie do partii, której członkiem pozostał do roku 1989. Drogi obu braci rozeszły się: starszy, usunięty ze studiów, następnie zmuszony do wyrzeczenia się swych przekonań, miał poczucie (i wciąż je żywił), że jest ofiarą; młodszy w swej szkole weterynaryjnej, mniej obleganej, mniej nadzorowanej, nie musiał w najmniejszym stopniu obnosić się z lojalnością wobec reży40 mu: w oczach brata wydawał się (i wydaje wciąż) małym spryciarzem, który wszędzie sobie poradzi, dezerterem.
W sierpniu 1968 armia rosyjska najechała na kraj; przez tydzień ulice kipiały gniewem. Nigdy ten kraj nie był do tego stopnia ojczyzną, nigdy Czesi nie byli do tego stopnia Czechami. Pijany nienawiścią, Josef gotów był rzucić się na czołgi. Później działacze państwowi zostali aresztowani, wysłani pod strażą do Moskwy, zmuszeni zgodzić się na zgniły kompromis, i Czesi, wciąż w gniewie, wrócili do domów. Około czternastu miesięcy później, w dzień pięćdziesiątej drugiej rocznicy rewolucji październikowej, narzuconej Czechom jako święto, Josef wsiadł w samochód w wiosce, gdzie miał swój gabinet, by pojechać z wizytą do rodziny na drugim krańcu kraju. Po przybyciu do miasta zwolnił; był ciekawy, ile okien zdobiły czerwone flagi, które w roku klęski mogły być tylko oznakami poddaństwa. Było ich więcej, niż się spodziewał: być może ci, którzy je wywieszali, czynili to wbrew własnym przekonaniom, z ostrożności, z niejasnego lęku, lecz robili to z własnej woli, gdyż nikt ich przecież nie zmuszał, nikt im nie groził. Zatrzymał się pod rodzinnym domem. Na drugim piętrze, gdzie mieszkał brat, łopotała wielka, ohydnie czerwona flaga. Wpatrywał się w nią przez długą minutę, nie wysiadając z samochodu; po czym odjechał. Podczas drogi powrotnej postanowił opuścić kraj. Nie, żeby nie mógł w nim żyć. Mógłby z całym spokojem zajmować się krowami. Ale był sam, rozwiedziony, bez dzieci, wolny. Powiedział sobie, że ma tylko jedno życie i że chce je przeżyć gdzie indziej.
19
Obiad się kończył i przy kawie Josef myślał o obrazie. Zastanawiał się, jak go zabrać i czy w samolocie by nie zawadzał. Może byłoby lepiej wyjąć płótno z ramy i je zwinąć?
Właśnie miał się odezwać, gdy bratowa powiedziała:
– Z pewnością zobaczysz się z N.
– Jeszcze nie wiem.
– To był twój wielki przyjaciel.
– Ciągle jest moim przyjacielem.
– W czterdziestym ósmym wszyscy się przed nim trzęśli. Czerwony komisarz. Ale dla ciebie dużo uczynił, prawda? Jesteś jego dłużnikiem!
Brat pośpiesznie przerwał żonie i podał Josefowi jakąś paczkę:
– Tata zachował dla ciebie na pamiątkę. Znaleźliśmy to po jego śmierci.
Brat wyraźnie szykował się już do szpitala; spotkanie dobiegało końca i Josef stwierdził, że obraz zniknął z rozmowy. Jakże to! Bratowa pamięta o przyjacielu N., lecz zapomina o jego obrazie? A przecież, choć sam gotów był zrezygnować z wszelkiego spadku, obraz należał do niego, tylko do niego, jego imię wymalowane jest obok nazwiska malarza! Jak mogli, brat i ona, udawać, że nie jest jego?
Atmosfera zrobiła się ciężka i brat zaczął opowiadać coś śmiesznego. Josef go nie słuchał. Był zdecydowany zażądać swego obrazu i skupiony na tym, co powie, spuścił roztargniony wzrok na przegub ręki brata i zegarek na niej. Poznał go: duży, czarny, już niemodny; pozostał w jego mieszkaniu i brat go sobie przywłaszczył. Nie, Josef nie miał żadnego powodu, by się oburzać. Wszystko odbyło się zgodnie z jego życzeniem; ale jednak widok własnego zegarka na czyimś ręku pogrążył go w dziwnym dyskomforcie. Miał wrażenie, że wraca do świata niczym zmarły, który po dwudziestu latach wychodzi z grobu: dotyka ziemi zalęknioną stopą, która odzwyczaiła się od stąpania; z trudem rozpoznaje świat, w którym żył, lecz natyka się nieustannie na resztki swego życia: widzi swoje spodnie, swój krawat na ciałach tych, co przeżyli i w naturalny sposób podzielili je między siebie; widzi wszystko i nie prosi o zwrot: martwi są nieśmiali. Wypełniony nieśmiałością zmarłych, Josef nie znalazł siły, by powiedzieć cokolwiek na temat obrazu. Wstał.
– Przyjdź wieczorem. Zjemy razem kolację – powiedział brat.
Josef ujrzał znienacka twarz swej żony; poczuł nagłą potrzebę, by zwrócić się do niej, mówić do niej. Nie mógł wszak: brat patrzył na niego, czekając na odpowiedź.
– Wybaczcie, mam już mało czasu. Następnym razem -i uścisnął serdecznie rękę obojgu.
W drodze do hotelu twarz jego żony pojawiła się znowu i rozgniewał się: „To twoja wina. To ty mi powiedziałaś, że muszę tu przyjechać. Ja nie chciałem. Nie miałem najmniejszej ochoty wracać. Ale ty się nie zgadzałaś. Nie przyjeżdżać tu było dla ciebie rzeczą nienormalną, nieusprawiedliwioną, wręcz wstrętną. Wciąż myślisz, że miałaś rację?