Выбрать главу

William Wharton

Niezawinione Śmierci

Przełożył Janusz Ruszkowski

Tytuł oryginału Wrongful Deaths

Dla Kate, Berta, Dayiel i Mii.

A także dla Margaret, która wpuściła promyk

światła w ciemności.

W.W.

PRZEDMOWA

Pod wpływem przeżyć opisanych w tej książce doszedłem do przekonania, że wszystko, co powstaje w umyśle mężczyzny czy kobiety, jest fikcją. Tak zwana prawda to udogodnienie i luksus, których wszyscy poszukujemy. To poszukiwanie wydaje się naturalną i konieczną cechą rodzaju ludzkiego.

W nauce kryterium prawdy jest powtarzalność. Pojęcie lub obserwację uznajemy za prawdziwe, kiedy wnioskowanie lub cała seria doświadczeń zawsze daje podobny rezultat.

A jednak przez długi czas ludzie nauki byli przekonani, że to Słońce kręci się wokół Ziemi. W owym czasie takie objaśnienie ruchu gwiazd i planet spełniało wszystkie kryteria prawdziwości.

Historycy uważają wydarzenie za prawdziwe, jeśli zgromadzą odpowiednią liczbę tomów zawierających pierwszo -, drugo – i trzeciorzędne dowody, wystarczające do uzasadnienia słuszności takiego stwierdzenia. Jednak taka prawda to tylko „prawda ogólnie przyjęta”, co oznacza tyle, iż większość ludzi myśli, że to prawda. I, jak to zwykle bywa, trwają w tym przekonaniu jedynie przez pewien ograniczony czas.

Religia czerpie prawdę z objawienia udzielanego jednostkom nazywanym czasem prorokami – istotom należącym do jakiegoś innego, wyższego gatunku, które dysponują potężną mocą i zazwyczaj pochodzą nie z tego świata. W tych objawieniach mają swoje źródła rozmaite systemy dogmatów, z których każdy rości sobie pretensje do prawdziwości. Wielu ludzi żyje podług tych „prawd”, zabija dla nich lub jest z ich powodu zabijanych.

Zgromadziłem tyle pierwszo -, drugo – i trzeciorzędnych dowodów, ile potrafiłem. Żywię nadzieję, że wydarzenia tu opisane nigdy już się nie powtórzą. Nie oczekuję ani nie proszę, żebyście wy, czytelnicy, dali wiarę temu niezwykłemu objawieniu, które zostało mi udzielone. Opowieść o nim stanowi tylko fragment całości tego przerażającego, iście diabelskiego doświadczenia.

Tej biograficzno – autobiograficznej powieści poświęconej wydarzeniom, które zmieniły moje życie, nadałem formę paradokumentu. Dla dobra sztuki korzystałem jednak z pewnych, przynależnych jedynie powieściom, technik pisarskich.

Znajdują się w tej książce dialogi, których, rzecz jasna, nie mogłem słyszeć, jak te między moją córką i jej mężem. Są one jednak zgodne ze znanym mi rozwojem wypadków. Narratorką pierwszej części książki jest Kate. Z punktu widzenia powieści był to niezbędny zabieg. Mam nadzieję, że nie podważy to – w oczach czytelników – wiarygodności wydarzeń, o których chciałem opowiedzieć. Nie miałem takiej intencji.

Jestem powieściopisarzem. Pisanie, obok malowania, to mój sposób porozumiewania się z ludźmi. Mam nadzieję, że czytelnik zdoła podejść do opisanych wydarzeń i przeżyć, które stały się moim udziałem, przynajmniej z „gotowością” przyjęcia prawdy.

Pragnąc uchronić prywatność osób, o których opowiadam w tej książce, zmieniłem wszystkie nazwiska. Tylko najbliższym członkom rodziny pozostawiłem ich prawdziwe imiona. Im także użyczyłem swojego pisarskiego pseudonimu jako nazwiska.

Nie chciałem, aby moja książka stała się książką zażaleń, z wyjątkiem sytuacji, kiedy było to konieczne dla objaśnienia konkretnych wydarzeń i związanych z nimi przeżyć. Zdaję sobie sprawę, że każdy rodzaj międzyludzkiej komunikacji jest ułomny. Nawet jeżeli próbujemy powiedzieć prawdę.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Kate

Rozdział I

W Paryżu mieszkaliśmy w dzielnicy, o której Francuzi mówili quartier populaire, co było uprzejmym określeniem slumsów.

W tej okolicy zajmowano się głównie meblarstwem, a większość mieszkańców stanowili rzemieślnicy – stolarze, tapicerzy, cieśle, drukarze. Byli także artyści – za naszych czasów sprowadzało się tu ich coraz więcej. Wtedy byłam jeszcze za młoda, żeby to docenić. Marzyłam, żeby mieszkać w szesnastym arrondissement albo w jakiejś innej, eleganckiej części miasta.

Choćby w takiej, w jakiej mieszkał Danny, mój chłopak, którego poznałam w Szkole Amerykańskiej w Paryżu. Jego ojciec był kiedyś ambasadorem, a teraz pracował dla jakiejś bardzo tajnej międzynarodowej organizacji. Ale kto raz został ambasadorem, był nim całe życie, tak więc na jego wizytówce wciąż widniał dawny tytuł. Pamiętam, że robiło to na mnie potężne wrażenie.

Danny nie uczył się zbyt dobrze, ale był przystojny i mieszkał w szesnastym arrondissement. Był jedynym uczniem w naszej szkole, który miał własny samochód. Był od nas starszy i miał francuskie prawo jazdy. We Francji można prowadzić dopiero po ukończeniu osiemnastego roku życia.

Chodziliśmy ze sobą przez dwa ostatnie lata szkoły. Szczególnie utkwiły mi w pamięci święta Bożego Narodzenia, kiedy byliśmy już w maturalnej klasie. Spędziliśmy je we młynie, starym, kamiennym młynie wodnym w Morvan, w Burgundii, gdzie nasza rodzina spotykała się na święta. Było, jak zawsze, bardzo zimno i bardzo nudno.

Myślałam, że zaszłam w ciążę, i to pomimo że stosowałam krążek – mama i tato namawiali mnie do tego, odkąd skończyłam trzynaście lat. Na domiar wszystkiego Robert, mój młodszy braciszek, który miał wtedy trzy czy cztery lata, bez przerwy wyśpiewywał tę kolędę o Pannie, co porodziła Syna. Za każdym razem, kiedy to robił, Danny i ja ciężko wzdychaliśmy albo chichotaliśmy jak szaleni, zależnie od aktualnego nastroju.

Później Danny poprosił mnie, żebym wyszła za niego, chociaż już wiedzieliśmy, że nie jestem w ciąży. To było tuż przed maturą.

Kiedy powiedziałam o tym rodzicom, tato najpierw długo mi się przyglądał, a potem powiedział:

– No cóż, Kate, myślę, że Danny świetnie się nadaje na twojego pierwszego męża.

Wtedy uważałam, że to okropnie cyniczne, ale potem przekonałam się, że miał rację. Danny rzeczywiście okazał się dobrym pierwszym mężem.

Zaraz po maturze pojechaliśmy z Dannym do Kalifornii i zapisaliśmy się do college'u. Mieszkaliśmy w jakiejś wynajętej klitce. W szkole średniej oboje za mało przykładaliśmy się do nauki, żeby teraz myśleć o dostaniu się na prawdziwy uniwersytet. Poza tym, ponieważ moi rodzice wtedy jeszcze mieszkali na stałe w Kalifornii, w college'u nie musiałam płacić czesnego. Po dwóch latach, kiedy Danny przeniósł się na Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles, pobraliśmy się.

Przyjęcie weselne w Kalifornii zorganizowała ciotka Emmaline, siostra mamy, ale to prawdziwe wesele odbyło się we młynie.

Nie jestem zbyt religijna, ale chciałam wziąć ślub w małym wiejskim kościółku stojącym na szczycie wzgórza, z którego widać nasz młyn. Danny nie był nawet ochrzczony. Tato wziął moje świadectwo chrztu na wzór i ręcznie, tymi swoimi artystycznymi zakrętasami, wypisał świadectwo dla Danny'ego. Kiedy zrobił fotokopię, wyglądało nawet prawdziwiej niż moje. Oba świadectwa wysłaliśmy do biskupa i możliwe, że w końcu wylądowały w Watykanie. Tego już się chyba nie dowiem.

Nasz ślub tato opisuje w książce, której dał tytuł Wieści. Podczas ceremonii jego kolega z wojska grał Skrzypka na dachu.

Zebranym w kościele rozdaliśmy tłumaczenia piosenek, ponieważ w większości byli to Francuzi i inaczej nie zrozumieliby ani słowa.

Wszyscy płakaliśmy, kiedy kolega taty zagrał Gdzie jest teraz ta dziewczynka maleńka, którą nosiłem na rękach? Na wyjście wybrał Słońce wschodzi i zachodzi. To wspaniała muzyka do grania na ślubie.