Kilka dni później zwiedzamy klasztor, do którego przez całe wieki wstęp mieli tylko mężczyźni. Wciągają nas tam w wiklinowym koszu, wzdłuż niemal pionowej, skalnej ściany. Śmiertelnie się boję, że kosz się urwie i spadniemy w przepaść. Kwaterują nas w małych, czystych pokoikach, które kiedyś służyły mnichom za cele. Jemy przy strasznie długim stole razem z zakonnikami i kilkoma innymi turystami. Potrawy są niewyszukane, ale smaczne. Nie ma tu elektryczności, więc wcześnie kładziemy się do łóżka. Bert zaczyna swoje podchody. Wtedy sobie przypominam.
– Bert, zostawiłam swój krążek w samochodzie, a dzisiaj jest jeden z tych niebezpiecznych dni.
Bert nie przestaje mnie pieścić, całować i bawić się moimi włosami.
– Wiesz, kochanie, naprawdę bardzo cię kocham, ale nie zjadę po ciemku, w tym koszu, po twój krążek.
Obracam się do niego.
– Ja też nie.
Kochamy się w prosty, niewyszukany, niemal dostojny sposób, doskonale odpowiadający klimatowi tego miejsca. Później, leżąc na wznak, patrzę na sufit i próbuję odcyfrować czerwono – złoty napis biegnący wzdłuż wszystkich ścian. Właściwie nic nie udaje mi się wyczytać: pomiędzy tymi wszystkimi dziwacznymi zakrętasami dostrzegam tylko jedno słowo, które wygląda jak Dayiel.
W trzy tygodnie po powrocie do domu wiem, że jestem w ciąży. Robię sobie test, który potwierdza moje obawy. To ostatnia rzecz, której bym sobie teraz życzyła. Wiem też, że nigdy nie zdecyduję się na aborcję. Nie ma to żadnego związku z religią.
Po prostu nie podoba mi się myśl, że ktoś mógłby bezkarnie okraść moje ciało. Nie narodzone dziecko to jak liczba ujemna, można to wprawdzie zobaczyć, ale to mniej niż zero: nic. Mówię o wszystkim Bertowi.
Bert nie posiada się z radości. Bierze mnie na ręce i rozpoczyna szalony taniec. Boję się, czy mnie nie upuści.
– To było wtedy, w klasztorze, prawda?
– Jeśli dobrze pamiętam, to nie na szczycie Olimpu.
– Wiedziałem. Czułem to. I wtedy, i następnego dnia czułem, że jest z nami ktoś trzeci. Miałem wrażenie, że stoi przy nas anioł, a ciebie otacza jakaś niesamowita aura. Po prostu wiedziałem.
– Dobrze, że mi wtedy nic nie powiedziałeś. I co teraz zrobimy? Znowu nie będę miała dwóch lat stażu potrzebnego do pracy w międzynarodowej szkole. Wróciłam do punktu wyjścia i znowu jestem uzależniona od mężczyzny. Niech to szlag, Bert, ciężko się napracowałam, żeby się z tego wszystkiego wyzwolić.
– Pomyśl, Kate, urodzi się dziecko, zupełnie nowa istota, która jest zarazem tobą i mną. Czy to nie wspaniałe? Boże, jak o tym myślę, kręci mi się w głowie. Chodźmy zaraz do Ratusza i sprawdźmy, co musimy zrobić, żeby się pobrać. Wyobrażasz sobie? Ja będę ojcem, a ty moją żoną!
– Nie. Już to kiedyś zrobiłam. Jedynymi ludźmi, którzy wynoszą jakąś korzyść z małżeństwa, są prawnicy. Albo mnie kochasz i będziesz ze mną, żeby mi pomagać, albo nie. Tego nie zmieni ani żaden ksiądz, ani urzędnik stanu cywilnego, Burgermeister ani żaden czarnoksiężnik machający różdżką i wypuszczający nam w nos kłęby dymu. Mam tylko nadzieję, że jeśli odejdziesz, to starczy ci przyzwoitości, żeby mi pomagać, póki nasze dziecko nie pójdzie do szkoły, a ja będę mogła wrócić do pracy.
– Cholera, Kate. Mówisz to z takim zimnym wyrachowaniem. Ja naprawdę chcę się z tobą ożenić. Chcę, żebyśmy byli panem i panią Woodman. Jestem taki dumny z ciebie i chcę, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Nie rozumiesz tego?
– To takie męskie, egoistyczne gadanie. Tylko, że ja już przez to wszystko przeszłam. Więcej, cierpiałam z tego powodu. Chciałabym wierzyć, że z nami byłoby inaczej – wiem, że cię kocham i jestem więcej niż w połowie pewna, że ty mnie kochasz – ale nic nie trwa wiecznie. Życie to ciągła zmiana, a jeśli nie lubi się zmian, to nie lubi się życia. Ja lubię życie.
A jednak sama czuję rosnące podniecenie. Kocham dzieci: przecież właśnie dlatego zdecydowałam się uczyć w przedszkolu i w pierwszych klasach. Pod tym względem jestem podobna do mamy. Czuję, że zaczynam mięknąć. Przysięgałam sobie, że już nigdy nie dam się na to nabrać, a tu masz, stało się. Uśmiecham się i przytulam do Berta.
– Bert, cieszę się, że to ty jesteś ojcem, cieszę się tak samo jak ty. Ale miałam tyle złych doświadczeń z mężczyznami. Ty jesteś pierwszy, któremu naprawdę ufam i jestem szczęśliwa, że będę matką naszego dziecka. Skoro już o tym mowa, jeżeli to będzie dziewczynka, chcę, żeby miała na imię Dayiel.
Bert przytula mnie mocno do siebie, na wszelki wypadek wciągając brzuch, żeby mnie nie ucisnąć. Stoimy tak na środku korytarza, kołysząc się w przód i w tył jakby w jakimś dziwnym tańcu.
Bert nawet zaczyna swoje murmurando. Po chwili milknie.
– Powiedziałaś: Dayiel? Jak to się pisze? Gdzie znalazłaś takie imię?
Opowiadam o napisie na suficie w klasztorze, w którym dziecko zostało poczęte. Bert śmieje się. W jego oczach znowu widzę łzy.
– A jeżeli to chłopiec?
Kiedy Wills wraca po wakacjach do domu, zaczynam się już zaokrąglać i mam wrażliwe sutki. Czekamy z nowiną, aż zje kolację. Robię mu gorącą czekoladę, a potem przynoszę ciasteczka, niemieckie Liebkuchen. Wills bardzo je lubi. Siedzimy w kuchni.
Rozmowę zaczyna Bert.
– Chciałbyś mieć małego braciszka albo siostrzyczkę, Wilzer?
– Wills patrzy uważnie na Berta.
– Ale gdzie, tutaj czy w Kalifornii u tatusia i Sally?
Berta zatyka. Żadne z nas tego nie przewidziało. Po prostu zapomnieliśmy, że Wills żyje w dwóch różnych światach, z różnymi ludźmi i że właśnie przyjechał do nas z tamtego drugiego świata.
– Chodziło mi o to, że tutaj, z mamą i ze mną.
– Ale ty nie jesteś moim tatą. Tatuś może być wściekły, jeżeli mama i ty będziecie mieli dziecko.
– Twoja mama i tato już nie mieszkają razem, Wilzer. Są rozwiedzeni. Teraz ja mieszkam z twoją mamą.
– Ale wy nie jesteście małżeństwem tak jak tatuś i Sally. No to jak możecie mieć dziecko?
– Cóż, w pewnym sensie jesteśmy małżeństwem. Uważamy się za małżeństwo. Właśnie dlatego mieszkam z wami.
– Czy muszę być na weselu?
Pochylam się i mocno przytulam Willsa. Po raz pierwszy uświadamiam sobie, jak bardzo jest samotny. Dzieci ciężko przeżywają rozwód rodziców. Z początku tego nie okazują, ale potem już nic ich nie dziwi.
Tej nocy dzwonię do rodziców. Mama jest nawet bardziej przejęta niż Bert. Tato zresztą też. Oboje zawsze kochali dzieci, a jak dotąd, Wills jest ich jedynym wnukiem. Z trudem udaje mi się zakończyć rozmowę: nie stać nas na godzinne telefony do Paryża.
Przez całą ciążę Bert właściwie nie odstępuje mnie na krok.
Lubię, gdy przytyka twarz, ucho, a nawet nos do mojego brzucha, który się robi coraz większy. Ruchy dziecka czuję dość wcześnie, jeszcze przed upływem czwartego miesiąca. Kiedy Bert wyczuwa je po raz pierwszy, wpada w zachwyt i zaczyna podskakiwać w dzikim, indiańskim tańcu radości.
– Bert, obudzisz Frau Zeidelman. Skończ te wygłupy i chodź tu do mnie.
Pochyla się nad łóżkiem. Kładzie mi na brzuchu obie dłonie.
– Znowu. Ono żyje. Przytula się do moich rąk. Sama zobacz.
– Widzę, Bert. Spijmy już.
Odtąd co wieczór, kiedy Wills zaśnie, Bert kładzie się ze mną do łóżka i rozmawia z naszym dzieckiem. Nie tylko rozmawia, również śpiewa jakieś zwariowane piosenki. Nie mam pojęcia, gdzie się tego wszystkiego nauczył. Niektóre to najbardziej nieprzyzwoite piosenki, jakie kiedykolwiek słyszałam. Bert mówi, że pamięta je z dzieciństwa w Oregonie. Kiedy tak śpiewa, ja zaczynam chichotać, aż mi się brzuch trzęsie. Wygląda to strasznie niepoważnie, ale ja to uwielbiam.