Nie wiem, czy istnieje jakiś sposób, żeby skontaktować się z ciotką Emmaline. Nie jestem nawet pewna, czy tego chcę, ale wybieram dzień jej urodzin jako datę mojego ślubu. Być może dlatego, że traktowała mnie jak córkę, której sama nigdy nie miała.
Jedyne dobre, co wynikło z całej tej sprawy, to moje stanowcze postanowienie, że już do końca życia nie tknę alkoholu ani narkotyków. I nie tknęłam.
Po ślubie wracam do pracy w szkole, ale zaczynam mieć kłopoty. Co rano wymiotuję, oprócz tego wciąż krwawię i czuję się okropnie. Wills urodził się przez cesarskie; musiano wykonać długie pionowe cięcie przez powłoki brzucha i macicę. Tym razem mam nadzieję na naturalny poród, ale niemieccy lekarze twierdzą, że to mało prawdopodobne. Mówią jednak, że będą próbować.
Moja Frauenklinik jest bardzo blisko, nad jeziorem Stamberger.
Dziecko rozwija się prawidłowo, ale krwawienia i skurcze nie ustają. Lekarze orzekają, że jeśli nie chcę poronić, muszę leżeć w łóżku.
Mówię o tym w szkole i pokazuję zaświadczenie lekarskie, że powinnam przestać pracować. Stan jest dla mnie bardzo miły i wpada do nas kilka razy, żeby dowiedzieć się, jak się czuję.
Ruth, jego żona, zagląda regularnie i pomaga w gotowaniu. Jestem naprawdę zaskoczona licznymi oznakami życzliwości ze strony nauczycieli i rodziców. Wiedziałam, że mam oddane przyjaciółki, Ellen, Pam, Cindy, Dallas, ale nie spodziewałam się, że tak skwapliwie ruszą mi z pomocą.
Bert pierze, utrzymuje mieszkanie w czystości i zajmuje się Willsem: karmi go, ubiera, robi wszystko, co potrzeba. Przychodzi do domu prosto ze szkoły, zrezygnował nawet z koszykówki. Czuję się rozpieszczana. Ciągle mi się wydaje, że już mi przeszło, ale gdy wstanę, po półgodzinie dostaję zawrotów głowy i muszę wracać do łóżka.
Jestem uszczęśliwiona, kiedy wreszcie mija siódmy miesiąc.
Lekarz twierdzi, że teraz, bez względu na to, co się stanie, dziecko prawie na pewno będzie można uratować. Jednak w dalszym ciągu zdecydowanie odradza naturalny poród. Mówi, że ryzyko jest zbyt duże, ale błagam go, żeby mimo wszystko pozwolił mi spróbować.
W połowie dziewiątego miesiąca dostaję skurczów i zgłaszam się do mojej Frauenklinik. Przez siedem godzin próbuję urodzić bez pomocy chirurga. W końcu jednak lekarz uznaje, że to zbyt niebezpieczne i robi mi cesarskie. Jestem zrozpaczona.
Dayiel waży prawie cztery kilogramy. Chyba nie ma śliczniejszego dziecka. Ma jaśniutkie włoski i największe, najbardziej intensywnie niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziałam.
Bert odwiedza mnie w przerwach obiadowych, żywiąc się kanapkami zjadanymi po drodze, w samochodzie. Bierze dziecko na ręce, bawi się z nim, na głowie ma ten swój komiczny beret. Co jakiś czas rzuca mi rozanielone spojrzenie i uśmiecha się jak wiejski głupek. Zdaję sobie sprawę, że ja też nie mam szczególnie mądrej miny. Nigdy nie byłam taka szczęśliwa.
Niedługo potem stateczne Starnberg przeżywa typowo oregońskie wydarzenie: pięciu kumpli Berta ze szkolnej drużyny koszykarskiej postanawia, niemal z dnia na dzień, przyjechać do nas ze Stanów w odwiedziny. Mają zamiar zawrzeć bliższą znajomość z córeczką Berta, a także z niemieckim piwem – taki prywatny Oktoberfest w samym środku kwietnia.
Bert jest w domu, kiedy miejscowy policjant przyprowadza ich do naszego mieszkania. Nie znają słowa po niemiecku; prawdę powiedziawszy, ich angielski również pozostawia wiele do życzenia. Oblewanie urodzin Dayiel rozpoczęli w najbliższym Gasthausie.
Następnego dnia Bert sprowadza ich do szpitala. Wszyscy mają na sobie podobne, grubo dziane swetry, kurtki takie, jakie noszą drwale, dżinsy, buty z okutymi noskami i wykładane na wierzch ciepłe skarpety. Na głowach natomiast wełniane czapeczki z pomponami.
A ten hałas! Z pewnością wydaje im się, że są w lesie. Pielęgniarki psykają, biegając wokół nich niczym chłopki z Morvan pędzące drogą swoje krowy. Bert zostawia ich gdzieś na korytarzu i przychodzi do mnie. Nie musi mi wiele tłumaczyć. Potrafię to sobie wyobrazić. Jego dzicy kumple z Oregonu sami jakoś znajdują mój pokój. Szczelnie zawijam się w szlafrok – właśnie skończyłam karmić – i przygotowuję się na najgorsze.
Bert nie przestaje mnie przepraszać. Wygląda na zakłopotanego, ale wiem, że w gruncie rzeczy jest mu bardzo przyjemnie, że chłopcy przebyli dla niego taki szmat drogi.
– Okay, Bert. Wpuść ich. Co ma być, to będzie.
Przez pierwszych kilka minut są cisi i spokojni. Bert podaje dziecko jednemu z nich, ten trzyma je jak kłodę drewna, a potem przekazuje następnemu. Każdy chwyta małą w nieco inny sposób, zupełnie jakby sobie podawali wiadro z wodą przy gaszeniu pożaru. Dayiel patrzy każdemu w oczy, jakby to całe zamieszanie wokół niej było czymś całkowicie naturalnym. Bert siedzi obok mnie na łóżku, ściska moją rękę i wprost bije od niego najprawdziwsza ojcowska duma. Ja natomiast trzęsę się, że lada chwila któryś z nich spróbuje jakiegoś efektownego rzutu tą naszą dziwną piłeczką. Oddycham z ulgą, kiedy Dayiel wraca do Berta, a potem do mnie. Pachnie tytoniem, potem i, dałabym sobie głowę uciąć, oregońskim świerkiem.
W końcu zbierają się do wyjścia. Bert musi jeszcze wrócić do szkoły, więc daje im klucze od mieszkania. Od tych drzwi, do których trzeba wspinać się po metalowych, kręconych schodkach.
Bert zagląda do mnie jeszcze przed samą kolacją, w drodze do domu. Byli z Willsem w pizzerii, ale nie widział się z kumplami. Boję się myśleć, co też ci buszmeni zrobili z naszym małym, uroczym gniazdkiem – pewnie rozpalili ognisko na podłodze w saloniku, żeby się ogrzać.
Około dziewiątej, zaraz po ostatnim karmieniu, Bert dzwoni do mnie z domu. Wciąż nie ma wiadomości od swoich kolegów.
Umówili się, że pokaże im miasteczko, poza tym miał nadzieję, że kiedy będzie z nimi, uchroni ich od popadnięcia w jakieś tarapaty. Dotąd jednak żaden z nich się nie pojawił.
– Chryste, Kate, żeby tylko się w coś nie wpakowali. Kiedy poczują bluesa, mogą być naprawdę niebezpieczni.
– Nie przejmuj się nimi, Bert. To są już duzi chłopcy i nie odpowiadamy za nich. Po prostu połóż się. Przypilnuj, żeby Wills napił się przed spaniem gorącego mleka.
To mówiąc, odkładam słuchawkę. Zaraz potem zasypiam.
Następna rzecz, która dociera do mojej świadomości, to jakiś potworny rumor, wrzaski i nawoływania. Mam wrażenie, że ktoś coś skanduje, ale nie mogę zrozumieć, co. W tym momencie budzi się Day. Nadstawiam ucha. WOODMAN! Ktoś wykrzykuje: WOODMAN! WOODMAN!
O Boże! Z miejsca domyślam się, kto to taki. Co robić?
Dzwonię po pielęgniarkę. Zaraz przybiega i jest niesamowicie przejęta. Tłumaczę jej po niemiecku, żeby wpuściła jednego, tylko jednego, i przyprowadziła do mojego pokoju. Siostrzyczka wytrzeszcza na mnie oczy. Powtarzam więc, tylko jednego. Nur eins. Wybiega na korytarz.
Nie wiem, dlaczego wybrała akurat tego. Gdy go wprowadza do mojego pokoju, widzę, że jest kompletnie pijany. Może to był jedyny, który jeszcze trzymał się na nogach. Stoi, a przynajmniej usiłuje stać, przy moim łóżku, opiera się o nie, kolebie do tyłu i do przodu, głowa mu się kiwa na wszystkie strony.
– Nie rozumiecie, że to szpital? Nie możecie tu wejść. Co wam strzeliło do głowy?
Przygląda mi się. Próbuje coś powiedzieć, ale dopiero za trzecim razem udaje mu się wydobyć z siebie zrozumiałe dźwięki.