– Co to za dym, Bert? Macie tu jakąś dużą fabrykę?
– To z wypalanych pól, Kate. Jedną z najważniejszych upraw w Oregonie są trawy, wiesz, na nasiona. Po każdych zbiorach farmerzy wypalają setki tysięcy akrów ścierniska. Trwa to już prawie czterdzieści lat. Nikomu się to nie podoba, ale hodowcy nasion zarabiają na tym interesie setki milionów dolarów rocznie.
– Nikt nie potrafi ich powstrzymać. Próbowały tego najrozmaitsze organizacje, ale żadnej się nie powiodło. Oregończycy słono za to płacą. Stale pieką ich oczy, niebo przesłaniają chmury czarnego dymu, powietrze, ziemia i woda są skażone rakotwórczymi substancjami. Wszystko dlatego, że kilku farmerów postanowiło się wzbogacić. Właściwie to nie ma wiele wspólnego z uprawą ziemi, to już nie agrokultura, lecz agroprzemysł. Kiedyś byłem szefem organizacji studenckiej, która usiłowała z nimi walczyć: zostałem aresztowany za pikietowanie siedziby gubernatora. Czasem wstyd mi, że jestem Oregończykiem.
Zastanawiam się, jaki wpływ to będzie miało na Willsa i na mnie. Oboje jesteśmy strasznymi alergikami. Co prawda, Wills w przyszłym tygodniu będzie już w drodze do Los Angeles.
W tym zamieszaniu prawie zapomniałam, że przez następny rok rzadko będziemy się widywać. Zawsze był moim najlepszym przyjacielem. Będzie mi go brakowało. Ale, jak mówi Bert, Wills jest również dzieckiem Danny'ego. Pod wieloma względami, tam, w środku, jest nawet bardziej dzieckiem Danny'ego niż moim.
Wiem już co nieco o rodzinie Berta. Jego ojciec był rzeźnikiem i miał sklep w Falls City, małym miasteczku, które liczyło zaledwie sześciuset mieszkańców. Potem ojciec Berta poszerzył ofertę sklepu o inne artykuły, żeby ludzie nie musieli po każdy drobiazg jeździć do sąsiedniej miejscowości.
Nawet nieźle im się powodziło. Bert, tak jak całe jego rodzeństwo, pracował w sklepie. Dowiedziałam się także, że ich ojciec kupił kawałek ziemi za miastem i na siedemnastu akrach postawił dom. Próbował uprawiać ostrokrzew, żeby potem sprzedawać na Boże Narodzenie, ale nic z tego nie wyszło.
Kiedy przyjeżdżamy do posiadłości Woodmanów, jestem oczarowana. Nie zdawałam sobie sprawy, że dom może być czymś tak osobistym, że w takim stopniu może być dziełem własnych rąk.
Jest trochę zaniedbany, potrzebuje trochę gwoździ, młotka i farby, ale prezentuje się wspaniale i doskonale wtapia się w krajobraz.
Jest tu zagroda dla koni, w której biegają dwa kucyki. Wills dostaje kompletnego bzika.
Claire – jak każe siebie nazywać mama Berta – robi wrażenie uradowanej naszym przyjazdem, zwłaszcza cieszy się dziewczynkami. Poza nimi ma jeszcze tylko jednego wnuka. Dziewczynki z miejsca garną się do niej. Claire ma w sobie dużo prawdziwego babcinego ciepła, ale pod tym wszystkim czai się głęboki smutek. Czterdzieści lat była żoną tego samego człowieka, ojca Berta, i większość z nich przeżyła w tym domu, wychowując dzieci. Teraz on odszedł, a dzieci mają swoje własne życie.
Oba nasze maluchy zasypiają na jej kolanach. Claire przygotowała dla nas dawny pokój Berta. Niesie tam teraz Mię, Bert bierze Dayiel. Nawet ich nie rozbieramy, tylko nakrywamy kołderkami i gasimy światło. Claire opowiada, że w tym samym łóżeczku i kołysce kiedyś spał Bert, a po nim cała reszta jej dzieci.
Atmosfera tego domu sprzyja wspomnieniom. Coś podobnego czuliśmy w Niemczech, w Seeshaupt, gdzie jadaliśmy przy stole, za którym od stu lat zasiadała ta sama rodzina, pokolenie za pokoleniem. Zawsze lubiłam sobie wyobrażać, że czas to coś, co łączy ze sobą jedną część rodziny z następną, kiedy nadchodzi jej kolej. Teraz już wiem, że to nie całkiem tak. Wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane.
Bert wprost się pali, żeby wyremontować dom. Zastanawiają się z Claire, czy powinna go sprzedać i przeprowadzić się do małego mieszkania w najbliższym miasteczku, czy też zostać na miejscu. Claire nie chce się nigdzie ruszać, ale jest tutaj zupełnie sama. Poza tym, w jej wieku, utrzymanie takiego domu to zadanie ponad jej siły. Wiem, że Bert i reszta rodzeństwa chcieliby, żeby została, ale myślę, że głównie ze względu na siebie. Zależy im, żeby ich stary dom pozostał w rodzinie. Chcą móc o nim myśleć jako o miejscu, do którego zawsze mogą powrócić.
Żadne z nich, z wyjątkiem Berta, nie mieszka dalej niż trzydzieści kilometrów stąd. Przez najbliższy rok czy dwa także my z Bertem będziemy mieszkać niedaleko, prawdopodobnie w Eugene. Jeszcze nie podjęliśmy decyzji. Wszystko zależy od tego, czy będzie mi się podobało w Oregonie; również od tego, czy spodoba się tu Bertowi. Dawno go tu już nie było.
Niezależnie od tego, co zdecydujemy, Bert postanawia odmalować dom i zamierza skorzystać z pomocy każdej pary rąk, nie wyłączając swoich kumpli z drużyny koszykarskiej. Ciarki mi przechodzą, kiedy wyobrażam sobie tych klownów z pędzlami w ręku. Po prostu już wiem, czego się można po nich spodziewać.
Bert kupuje cztery stulitrowe puszki białej farby. Potem miesza ją z innymi kolorami. Szuka takiej barwy, która będzie pasować do otoczenia, a zarazem będzie się z niego wyróżniać. Prosi mnie, żebym podjęła decyzję. Wybieram kolor zbliżony do barwy kory cedru, który tu rośnie, mieszankę sjeny naturalnej, palonej sjeny, palonej umbry i czerwieni oksydowej. Mieszamy farby tak długo, aż próbka po wyschnięciu spełnia moje oczekiwania.
Z nie znanych mi powodów uważają mnie tu za eksperta w tej dziedzinie. Po kilku wspólnych wizytach w muzeach Monachium i Paryża Bert jest przekonany, że jestem prawdziwym znawcą sztuki. Pewnie więc o tym rozpowiedział. W naszej rodzinie wszyscy byliśmy ciągani po muzeach, odkąd tylko nauczyliśmy się chodzić. Mama albo tato opowiadali nam o obrazach i rzeźbach, które oglądaliśmy, i w wieku lat dwunastu wszyscy dysponowaliśmy wiedzą o sztuce na poziomie studiów.
Bert wynosi drabiny, rozdaje pędzle i wałki. Tworzymy rodzaj żywego obrazu, na którym wszyscy machają pędzlami albo nabierają farbę na wałek. Spodziewałam się większego bałaganu, ale i tak jest co sprzątać. Muszę przyznać, że ci koszykarze jak chcą, to potrafią pracować, oczywiście, jeżeli nie są pijani. Wieczorami urządzamy dla naszych malarzy barbecue, w ciągu dnia oferujemy dowolną ilość suchego prowiantu.
W trzy tygodnie zużywamy czterysta litrów farby i przynajmniej drugie tyle piwa. Malujemy cały dom trzy razy i efekt jest naprawdę wspaniały. Trochę się obawiałam, że będzie za różowo, ale po wyschnięciu odcień jest dokładnie taki, jaki zaplanowałam.
Wybieram jeszcze kolory do prac wykończeniowych: dla miejsc nie wystawionych na działanie atmosferyczne biel, dla framug okiennych – paloną sjenę, oraz mieszankę palonej i naturalnej sjeny dla samych okien. Pomalowanie tego wszystkiego zabiera nam kolejny tydzień.
Po zakończeniu pracy oglądamy nasze dzieło, gratulujemy sobie nawzajem i przygotowujemy wielkie przyjęcie. Doug, najlepszy kumpel Berta, wynosi dodatkową beczkę piwa i prawie wszyscy zalewają się w trupa. Łaska boska, że przedtem zamknęliśmy resztki farby w szopie, jeszcze by im strzeliło do głowy, żeby wymalować okoliczne drzewa. Ta istna malarska orgia awansuje do rangi jednego z najważniejszych wydarzeń w Falls City na przestrzeni ostatnich lat.
Claire nie może uwierzyć, że tak szybko się z tym uporaliśmy.
Myślała, że remont będzie się ciągnąć miesiącami. Zaczynam rozumieć, czego Bertowi brakowało, kiedy wyjechał z Oregonu. To pewien rodzaj koleżeństwa, obejmujący również kobiety.
Rozdział V
Nasz następny plan to zapisanie się na uniwersytet w Eugene, zorientowanie się, czy studenckim małżeństwom przysługuje miejsce w akademiku, a potem ewentualnie kupienie domu. Obliczamy, że stać nas na inwestycję rzędu czterdziestu tysięcy dolarów.