Выбрать главу

Składają się na to oszczędności moje, Berta, i to, co odłożyliśmy, kiedy byliśmy razem. Do tego premie w wysokości pięciu tysięcy dolarów, które wypłacali nam moi rodzice z okazji narodzin i urodzin każdego z maluchów. Wszystko wolne od podatku.

Chcielibyśmy kupić dom do remontu w pobliżu uniwersytetu.

Pracowalibyśmy nad nim w ciągu tych dwóch lat, które mieliśmy tu spędzić, a potem albo wynajęli studentom, albo sprzedali. Bert nie ma wielkiego doświadczenia jako robotnik budowlany, ale uważa, że da sobie radę. Z kolei ja zawsze marzyłam, żeby robić coś takiego. Tato jest najwybitniejszym specjalistą od remontowania starych domów, jakiego znam. Twierdzi zresztą, że gdyby kupował domy do remontu i potem je sprzedawał, zarobiłby więcej niż przez dwadzieścia lat malowania obrazów.

Doug, najlepszy przyjaciel Berta, pożycza nam furgonetkę volkswagena, żebyśmy mogli pojechać do Eugene. Wypożyczam też parę dziecięcych fotelików i mocuję je do pasów bezpieczeństwa z tyłu samochodu. Umawiamy się, że kiedy będę musiała nakarmić Mię, zjedziemy na pobocze i zaczekamy, dopóki się nie naje. Nie musimy się nigdzie spieszyć. Tak robiliśmy w Niemczech. Mam zresztą przeczucie, że Mia niedługo zrezygnuje z mojego mleka.

Już teraz czasem proponuję jej butelkę i chyba jej to odpowiada.

W ostatniej chwili, kiedy mamy już ruszać, Wills stwierdza, że woli zostać z Claire, żeby pobawić się z synem Douga i z kucykami.

Wiem, że mogę go bez obawy zostawić.

Zamierzamy się zatrzymać u Dona i Roni, dobrych znajomych Berta, którzy mieszkają w Eugene. Podobno już zaczęli szukać domu dla nas. To nadzwyczajne uczucie stać się ogniwem tego łańcucha ludzi dobrej woli, który tworzą przyjaciele Berta. Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że jest tutaj tak lubiany i że tak wiele znaczy dla ludzi mieszkających w okolicach Falls City. Teraz rozumiem, co traciła Claire, kiedy był tak daleko.

Przechodzimy przez pierwsze sito zapisów na Uniwersytet Stanowy w Eugene, deklarując się jako mieszkający na stałe w Oregonie, z nadzieją, że nikt tego nie będzie sprawdzał. Oboje chcemy zrobić magisterkę, Bert – już drugą. Byłby wówczas podwójnym magistrem: najpierw matematyki i teraz informatyki.

Oglądamy z dziesięć różnych domów. Nie mogę wprost uwierzyć: mamy sporo ofert w odległości mniej niż dziesięciu przecznic od uniwersytetu – w granicach czterdziestu tysięcy dolarów. W Los Angeles, Phoenix albo w Niemczech czy Francji za taką sumę nie kupilibyśmy nawet garażu.

Znajdujemy dom, który podoba się nam obojgu, wyceniony wprawdzie na czterdzieści osiem tysięcy, ale nasz pośrednik zapewnia, że cena jest do ustalenia. Na początek proponujemy trzydzieści osiem tysięcy. Jesteśmy gotowi zgodzić się na czterdzieści dwa, ale nie więcej: nie chcemy narobić sobie długów, zwłaszcza że sporo pieniędzy pochłonie sam remont.

Dom jest bardzo ładny, dwupiętrowy, z czterema sypialniami.

Sądzimy, że bez specjalnych nakładów łatwo można z nich zrobić sześć sypialni. Dach, instalacja elektryczna, fundamenty – wszystko to robi na nas dobre wrażenie. Don, który sam zbudował własny dom, przyjeżdża na inspekcję i orzeka, że jemu także wydaje się solidny. Około jedenastej rano składamy oficjalną ofertę u pośrednika, po czym dzwonimy do Claire, że na kolację będziemy w domu. Pakujemy się, żegnamy z Donem i Roni i ruszamy w drogę. Czekają nas dwie godziny jazdy: prosto na północ, autostradą międzystanową nr 5, w skrócie 1 – 5. Jest to na tyle blisko, że Bert będzie mógł odwiedzać mamę, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota.

Oba maluchy od razu zasypiają w swoich fotelikach. Próbuję nie patrzeć na koszmarny tłok na drodze. Na ostatnich dwudziestu kilometrach autostrada zamieniła się w zwyczajną, dwukierunkową szosę: z powodu robót drogowych cały ruch z nitki południowej skierowano na nasz pas. Skutkiem tego między samochody nie da się już wetknąć nawet przysłowiowej szpilki. Zastanawiam się, jak długo wytrzymam w Ameryce. Nieprzerwany sznur pojazdów pędzi z szybkością stu kilometrów na godzinę. Bert usiłuje zwolnić, ale osiemnastokołowa ciężarówka, która jest tuż za nami, zaraz zaczyna migać światłami, żeby przyspieszyć. Zaczynam się bać.

W końcu, niedaleko Salem, auta jadące na południe zjeżdżają z powrotem na swoją nitkę. Rozpoczyna się obłąkańczy wyścig, żeby nadrobić stracony czas. Niebo zasnuwa biały dym. Próbuję skoncentrować się na fragmentach mijanego krajobrazu, żeby nie widzieć tego, co się dzieje na drodze: samochodów zajeżdżających sobie drogę, przeskakujących z pasa na pas, ciągnących przyczepy z łodziami albo wyładowanych do granic możliwości ledwo przytroczonymi meblami. Wyprzedzają nas samochody terenowe z olbrzymimi kołami sięgającymi dachu naszej furgonetki. Przed nami widzę coś, co wygląda jak żółta wstęga przecinająca w poprzek autostradę.

– Co to takiego, Bert?

– To właśnie to, o czym ci mówiłem. Palą ścierniska, a dym znosi nad drogę. To może być niebezpieczne.

Próbujemy zwolnić, ale inna osiemnastokołowa ciężarówka jest tuż za nami i prawie nam wjeżdża w tylny zderzak. Bert chce zmienić pas, ale nic z tego. Kolejny osiemnastokołowiec pędzi obok nas, a z drugiej strony jest tylko miękkie pobocze. Bert podkręca okno, żeby dym nie dostał się do środka. Włącza światła.

Najpierw powietrze robi się żółte, potem bursztynowe, a w końcu ciemnobure. Oglądam się do tyłu, żeby zobaczyć, co z dziećmi, ale widzę tylko tę olbrzymią, osiemnastokołową ciężarówkę, przylepioną do naszego zderzaka; właśnie zapaliła światła. Odwracam się – przez przednią szybę teraz już nic nie widać. Jest ciemno jak w tunelu. Bert dusi kilka razy na hamulec, chcąc dać znak ciężarówce za nami, żeby zwolniła. W tym momencie uderzamy, niezbyt mocno, w samochód jadący przed nami, po czym Bertowi udaje się zatrzymać furgonetkę. Ułamek sekundy później słyszę straszliwy chrzęst, niewiarygodny hałas, po którym następuje potężny wstrząs od uderzenia w tył furgonetki. Obracam się do dzieci i słyszę ich krzyk.

Nic już nie możemy zrobić.

CZĘŚĆ DRUGA

Will

Rozdział VI

Mój syn, Robert, i ja prowadzimy rowery ścieżką biegnącą między naszym domem a płotem sąsiadów. Po pięciokilometrowym wyścigu w Asbury Park jesteśmy spoceni jak myszy. Miejscowa YMCA organizuje te zawody w każdy czwartkowy wieczór, o siódmej, na promenadzie. Potem musieliśmy jeszcze wrócić stamtąd do domu – następne półtora kilometra. Powietrze jednak jest jak balsam.

Rosemary przyjechała do domu samochodem. Na kolację zaprosiliśmy przyjaciół, którzy też zawsze biorą udział w tym wyścigu. Rosemary wróciła prędzej, żeby wszystko przygotować i nakryć do stołu. Albie i Linda pojechali po pizzę. Bobbie, kolejna nasza znajoma, jest z nimi. My z Robertem syciliśmy się wolną jazdą w zapadających ciemnościach, z góry ciesząc się na prysznic i pizzę z rodziną i przyjaciółmi.

Kiedy przechodzę obok okna jadalni, kątem oka widzę Rosemary idącą przez kuchnię do tylnych drzwi. Stawiam swój rower przy pojemnikach na śmieci. Robert opiera swój o płot okalający grządkę nagietków, które niedawno posialiśmy. Przebiega obok Rosemary, żeby szybko wziąć prysznic i zwolnić łazienkę dla mnie. Postanawiam w tym czasie pomóc Rosemary.

Rosemary wyszła już z kuchni i stoi na werandzie. Zaczynam wchodzić po schodkach, ale wtedy ona szybko zbiega do mnie.

Jest to dość niezwykłe, więc bacznie się jej przyglądam. Rosemary płacze. Przytula się do mnie. Mocno ją obejmuję. Szlocha tak rozpaczliwie, że czuję to całym ciałem. Co, u licha, mogło się stać? Moja żona nie rozkleja się z byle powodu. Przychodzi mi do głowy kilka osób z naszej rodziny, parę mocno już starszych ciotek i wujków. Rosemary podnosi wzrok, ujmuje moją głowę w obie dłonie, patrzy mi prosto w oczy. Ledwo ją widzę w tych ciemnościach.