– Will, kochanie, stało się coś strasznego.
Urywa, bierze głęboki, spazmatyczny oddech.
– Oni wszyscy nie żyją. Kate, Bert, Mia, Dayiel. Wszyscy nie żyją. Właśnie rozmawiałam z Claire Woodman. Zginęli w katastrofie na autostradzie w Oregonie. Wszyscy nie żyją, wszyscy, z wyjątkiem Willsa. On został w domu z Woodmanami.
Opiera głowę na moim spoconym ramieniu i płacze jeszcze bardziej rozpaczliwie. Tulę ją do siebie, ponieważ nic innego nie przychodzi mi na myśl. Jestem zdumiony swoją reakcją. Ja po prostu nie wierzę. Ktoś się pomylił. Nie mogę się z tym pogodzić.
To naturalna reakcja ludzi, którzy nie chcą przyjąć czegoś do wiadomości. A jednak nie płaczę. Za to zaczyna mi się trząść głowa.
– Kiedy to się stało? Jak? To pewna wiadomość?
Rosemary mówi wtulona twarzą w moje ramię.
– Wczoraj, o czwartej po południu tamtego czasu. Był pożar na autostradzie. Siedem osób zginęło. Zderzyło się około trzydziestu samochodów. Claire tak płakała, że ledwo mogłam ją zrozumieć. Wciąż nie rozumiem.
– To stało się wczoraj? I tyle to trwało? Co to za ludzie, że nawet nie mogli nas powiadomić od razu, kiedy to się wydarzyło?
– Jesteś pewna, że się nie przesłyszałaś?
– Niestety tak. Oni nie żyją. Odeszli na zawsze. Już ich nigdy nie zobaczymy. Ja tego nie przeżyję.
Przyciskam ją mocniej do siebie. Teraz już cały się trzęsę. Czuję, jak po moim ciele rozlewa się lodowate zimno. Jak to się mogło stać? Przecież to jedna z tych rzeczy, które przydarzają się wyłącznie innym. Zawsze dotąd jakoś nam się udawało. Bert był takim ostrożnym kierowcą, nie mówiąc już o Kate. Ona nie pojechałaby na sąsiednią ulicę, jeśli dzieci nie byłyby dokładnie zapięte w swoich fotelikach. Wyglądały wtedy jak para astronautów, z tymi pasami wzdłuż i w poprzek ich drobnych figurek.
Prowadzę Rosemary po schodach do kuchni. Jest zbyt roztrzęsiona, żeby dojść tam o własnych siłach. Ja wciąż nie płaczę.
Jeszcze to do mnie nie dotarło. Słyszę silnik jeepa, który parkuje przed domem.
Nasi przyjaciele są już na frontowej werandzie. Otwieram drzwi. Są w kurtkach, żeby nie zaziębić się po wyścigu. Albie trzyma duże, poplamione tłuszczem pudełko z pizzą. Uśmiecha się. Dziewczyny stoją tuż za nim. Od razu orientują się, że coś się wydarzyło. Coś niedobrego.
– Przepraszam, ale właśnie dostaliśmy straszną wiadomość.
Po raz pierwszy tego wieczoru jestem bliski płaczu. Dopiero kiedy muszę komuś o tym powiedzieć, wszystko staje się takie realne – realne i nieodwołalne.
– Kate, Bert, Mia i Dayiel zginęli w kraksie samochodowej w Oregonie. Rosemary właśnie rozmawiała z mamą Berta. To stało się wczoraj po południu.
Albie kładzie pizzę na stole przy oknie.
– I dopiero teraz was o tym powiadomili?
Reaguje tak samo jak ja. Rosemary odzywa się zza moich pleców. Nie chce, żeby myślano źle o kimś, kto w niczym nie zawinił.
– Sami dowiedzieli się nie dalej jak godzinę temu. To był taki potworny wypadek, że długo nie mogli zidentyfikować ciał.
Wczoraj wieczorem Kate i Bert mieli być u Woodmanów na kolacji.
Rosemary przerywa, żeby złapać oddech i stłumić szloch. Mówi dalej, przez łzy.
– Nie przyjechali. Woodmanowie myśleli, że popsuł się im samochód albo że zostali na noc u znajomych. Są tacy jak my – zakładają, że takie rzeczy nie zdarzają się w ich rodzinie. We wszystkich oregońskich wiadomościach, a nawet w całym kraju mówiło się o tym wypadku, ale im nie przyszło do głowy, że to się mogło przydarzyć komuś z nich.
Rosemary milknie, pochyla się do przodu, kryje twarz w dłoniach. Linda podbiega do niej, klęka i obejmuje ją. Czuję, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa i że zaraz się przewrócę. Osuwam się na podłogę, głowę opieram o brzeg kanapy, jak podczas transmisji meczów baseballowych. Bobbie ściąga z kanapy jedną z poduszek i wciska mi ją pod głowę. Obie, Linda i Bobbie, płaczą.
Obie mają własne dzieci.
Albie prostuje mi nogi, idzie do jadalni i przynosi krzesło.
Opiera moje nogi na krześle, Bobbie podkłada kolejną poduszkę.
Ich zachowanie świadczy, że muszę być w szoku. Czuję się fatalnie. Nie jestem w stanie opanować trzęsienia głowy.
Linda wynosi pizzę do kuchni. Wraca ze zwilżonymi ręcznikami dla Rosemary i dla mnie. Czuję, że to wszystko zaczyna mnie przerastać. Chcę podejść do Rosemary i jakoś ją pocieszyć, ale jestem jak sparaliżowany. Albie klęka przy mnie.
– Chcesz, żeby zawołać pogotowie? Jeżeli zadzwonię, będą tu za pięć minut.
Kręcę głową, że nie.
– Nie. Myślę, że potrzeba nam tylko chwili samotności. Muszę powiedzieć Robertowi. On jeszcze nic nie wie. Jakoś się pozbieramy. Wy lepiej jedźcie do domu, do swoich rodzin, i cieszcie się, że je macie.
Rosemary prostuje się na krześle, gotowa do wypełniania obowiązków gospodyni.
– Tak, jedźcie do domu. Mamy tyle do zrobienia. Na razie nikt nam nie może pomóc. Jeżeli będziemy czegokolwiek potrzebowali, zadzwonimy. Słowo.
Bobbie obejmuje Rosemary.
– Wiem, że nie zasnę tej nocy, więc dzwoń, kiedy zechcesz, a zaraz przyjadę. Dave też się może przydać. Wiecie, że ratownicy są przeszkoleni w zakresie pierwszej pomocy. To bez sensu, żebyście zostali sami z tym wszystkim.
Linda i Albie stoją gotowi do wyjścia. Chcą nam pomóc, ale wszyscy wiemy, że tak naprawdę nic już nie mogą dla nas zrobić.
Rosemary ma rację: sami musimy się z tym uporać.
Wychodzą. Próbuję ich namówić, żeby zabrali pizzę, ale nikt nie ma ochoty na jedzenie. Widzę, jak schodzą z werandy i wsiadają do jeepa. Patrzę na cichą, spowitą mrokiem uliczkę. Ocean Grove słynie z tego spokoju. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek jeszcze będzie takie dla nas. Odchodzę od drzwi. Klękam obok Rosemary, biorę ją za ręce. Cicho popłakuje. Patrzy mi prosto w oczy.
– W ciągu tych dwudziestu minut, kiedy ja już wiedziałam, a wy jeszcze nie wróciliście, Boże, jak ja wam zazdrościłam tych dwudziestu minut niewiedzy. Mam takie dziwne poczucie, że gdybyśmy o tym nie wiedzieli, nic by się nie wydarzyło. Kiedy to się stało, odłożyłam słuchawkę, usiadłam przy schodach. Wtedy dałabym wszystko, żeby umieć krzyczeć albo się modlić.
Słyszę, że Robert schodzi na dół. Zatrzymuję go przy schodach.
– Robercie, muszę ci o czymś powiedzieć.
Robert jest z natury bardzo powściągliwy w okazywaniu uczuć.
Musiał coś dostrzec w mojej twarzy, w moim głosie, ale zachowuje się, jak gdyby nigdy nic.
– Powinno starczyć wody na prysznic, jest też jeden suchy ręcznik.
– Robercie, mam złe wiadomości, stało się coś strasznego.
Stoi nieruchomo z rękami zwieszonymi po bokach. Wolałbym nie mówić, nie burzyć jego spokoju. Podarować mu jeszcze jedną spokojną noc. Ale tego nie da się uniknąć.
– Robert, wiem, że trudno ci będzie uwierzyć, ale Kate, Bert, Mia i Dayiel zginęli w wypadku samochodowym w Oregonie. Mama właśnie rozmawiała z panią Woodman. Ona nam powiedziała.
Robert blednie. Stoi bez ruchu przez kilka sekund. Patrzy w stronę saloniku.
– Jak mama to zniosła?
– Ciężko, ale trzyma się.
– Chcesz, żebym coś zrobił?
– Nie teraz. Chcesz kawałek pizzy? Jest na stole.
– Nie, nie mógłbym niczego przełknąć. Mogę iść nad ocean?
– Chyba się wam teraz na nic nie przydam. Boję się nawet tam wejść i spojrzeć na mamę.
– Jasne, rozumiem, myślę, że ona też się tego boi. Wróć tylko przed dziesiątą, bo nie wiem, o której będziemy musieli wyjechać na pogrzeb, do Oregonu. Właściwie to nawet nie wiem, kiedy będzie ten pogrzeb, ale chyba wyjedziemy z samego rana.