Выбрать главу

– Okay, niedługo wrócę.

Wyczuwam, że jest bliski płaczu. Kiedy ostatni raz widzieliśmy go płaczącego, nie miał jeszcze dziesięciu lat. Spacer po plaży czy promenadzie, po ciemku, gdzie nikt nie zobaczy, że płacze, to w jego stylu. Wychodzi tylnymi drzwiami. Wracam do saloniku.

Zaczynam się głupio czuć w tym swoim kolarskim stroju.

Nagle przypominam sobie, że w najbliższą niedzielę mamy wziąć udział w wielkim zjeździe rodzinnym u mojej ciotki Alice, pod Filadelfią. Będę musiał zaraz do nich zadzwonić. Chcę też zatelefonować do mojej siostry w Kalifornii.

Ściągam z siebie bluzę od dresu – już zaczęła na mnie wysychać. Zdejmuję również mokrą od potu koszulkę. Wykonuję te wszystkie czynności automatycznie, nie myśląc o tym, co robię.

Zerkam ciągle na Rosemary. Stoi przy oknie, łzy spływają jej po policzkach. Powinienem wziąć prysznic i włożyć na siebie coś suchego, ale nie chcę zostawić jej samej. Zresztą ja też nie chcę teraz być sam.

– Will, idź na górę i weź prysznic. Nic mi nie jest. Jak wrócisz, zarezerwujemy bilety na samolot i zamówimy limuzynę na lotnisko. Przedtem jednak muszę się trochę pozbierać, zapanować nad tym wszystkim, jeśli to w ogóle możliwe. Ty w tym czasie weź prysznic.

Uśmiecha się do mnie. Ja też się uśmiecham. Ależ to głupie.

Powinniśmy trzymać się w objęciach i zalewać gorzkimi łzami.

Żadnemu z nas nie przychodzi łatwo okazywanie swoich uczuć.

Jak dotąd rzadko byliśmy do tego zmuszani.

Stoję pod prysznicem przeszło dziesięć minut. Tutaj nareszcie mogę płakać do woli. Zastanawiam się, czy Rosemary też jeszcze płacze. Wkładam stare, luźne spodnie i koszulkę z krótkim rękawem; mało to przypomina strój żałobny, ale stroje żałobne to także nie nasza specjalność. Powoli schodzę na dół, próbując się przygotować. Rosemary przeniosła się z krzesła przy oknie na krzesło przy biurku. Na kolanach trzyma książkę telefoniczną, mówi coś do słuchawki. Po chwili kończy rozmowę.

– No więc, mamy lot z Newark, jutro rano o dziesiątej zero pięć. Dzisiaj już nie ma żadnych połączeń. Będziemy mieli przesiadkę w Chicago, w Portland wylądujemy koło południa. Zaraz zadzwonię do Claire Woodman, żeby wiedziała, kiedy przylatujemy. Chyba mówiła, że pogrzeb ma być we wtorek, ale nie jestem pewna. Wtedy to jeszcze do mnie nie dotarło… – Rosemary wybucha płaczem. Podchodzi do mnie i opiera głowę na mojej piersi.

Obejmuje mnie. – Pomyśl, tacy wspaniali młodzi ludzie, a my… jedziemy na ich pogrzeb. To nie w porządku. Nie dostali od życia swojej szansy.

Trzymam ją mocno w ramionach i równie mocno sam staram się jakoś trzymać. Zastanawiam się, jakim cudem pozbierała się na tyle, żeby zadzwonić do linii lotniczych. Wciąż mnie czymś zaskakuje. Jeśli dla mnie to jeden wielki horror, dla niej to musi być nie do wytrzymania. Dzieci to całe jej życie. Ja mam swoje obrazy i książki, tak jakby inne dzieci. Ale Rosemary właśnie straciła swoją ukochaną pierworodną Kathleen, Berta i te dwie śliczne dziewczynki.

Delikatnie wyzwala się z moich objęć.

– Chcę to już mieć za sobą, potem będę się mazać.

Dzwoni do Claire Woodman i podaje godzinę naszego przylotu. Steve, brat Berta, odbierze nas z lotniska i zawiezie na miejsce. Rosemary odkłada słuchawkę.

– Sama nie wiem, jak nam się udało porozumieć. Claire prawie bez przerwy płakała. Bert również był jej pierwszym dzieckiem. Nie przyszło mi to do głowy.

Wyciąga swój notatnik i wykręca następny numer. Tym razem dzwoni do radiotaxi. Zamawia limuzynę na siódmą rano. Odkłada słuchawkę.

– Już nie mam sił. Mógłbyś zatelefonować do ciotki Alice i powiedzieć, że nie będziemy mogli przyjechać? Potem zadzwoń do Jean. Z pewnością chciałaby, żeby ją powiadomić.

– Nie sądzisz, że w pierwszej kolejności powinniśmy zadzwonić do dzieci?

– Tam jest teraz trzecia rano. Po co ich budzić?

– Myślę, że nigdy by nam nie wybaczyli, że nie zawiadomiliśmy ich od razu.

Rosemary patrzy przez okno.

– Chyba masz rację. Trzeba zadzwonić do Camille. Proszę, powiedz im, żeby nie przyjeżdżali na pogrzeb. W niczym nam nie pomogą, a dla nich to ogromny wydatek.

Numer znam na pamięć. Po dziesięciu sygnałach słyszę zaspany głos Camille, teraz naszej jedynej córki. Ledwo mogę mówić, znowu mi się zbiera na płacz.

– Camille, mówi tato.

Zakrywam dłonią słuchawkę i robię dwa głębokie wdechy.

– Co się dzieje?

– Stało się coś strasznego, Camille.

– Co się stało? Możesz mówić trochę głośniej?

Równie dobrze mogę od razu przejść do rzeczy. Nie mam zresztą wyboru. Dławi mnie w gardle, kiedy zaczynam mówić.

– Kate, Bert, Dayiel i Mia zginęli w strasznej kraksie samochodowej w Oregonie.

– Co? Kto wam o tym powiedział? Skąd o tym wiecie?

Nie mogę dalej rozmawiać. Rosemary wyjmuje mi z ręki słuchawkę. Łzy jej lecą ciurkiem, ale nie szlocha.

– Zadzwoniłam, żeby zapytać o wizytę Kate u ginekologa, czy wszystko w porządku. Odebrał Wills, ale Claire wzięła od niego słuchawkę i powiedziała, co się stało. Trudno w to uwierzyć, ale to prawda. Wciąż jeszcze nie możemy się z tym pogodzić, to takie absurdalne.

Biorę słuchawkę od Rosemary. Camille płacze, prawie krzyczy. Usiłuje powiedzieć Samowi, swojemu mężowi, co się stało.

Wołam ją kilka razy, próbując skupić jej uwagę.

– Camille!

Następuje dłuższa pauza, po czym odzywa się Camille, wciąż łkając:

– Jestem, tato.

– Nie martwcie się o pogrzeb. To dla was za daleko, a my z mamą damy sobie radę.

– Jak chcecie.

To nie w jej stylu. Camille z zasady nie słucha niczyich rad.

Taka po prostu jest.

– Posłuchaj, Camille. Powiadomisz Matta? My nie mamy jak tego zrobić. Zresztą, może najlepiej poczekać z tym do rana.

– Przecież jest rano.

– Wiesz, o co mi chodzi. Po co ich budzić?

– Matt nigdy by nam tego nie wybaczył. Na pewno chciałby, żebyśmy go od razu zawiadomili. Sam już się ubrał i wyprowadza samochód, więc zaraz tam podjedziemy. Poza tym myślę, że będziemy chcieli być razem z wami.

Teraz już brzmi jak prawdziwa Camille. Rosemary odbiera mi słuchawkę.

– Słyszysz, Camille? My to mówimy poważnie. Nie przyjeżdżajcie. My sobie tutaj poradzimy, a wy i tak w niczym nie możecie nam pomóc.

– Słyszę cię, mamo, słyszę. Zastanowimy się nad tym. Kiedy ma być pogrzeb?

Rosemary oddaje mi słuchawkę. Łzy ciekną jej po policzkach.

– Pyta, kiedy będzie pogrzeb. Czuję, że ona tu przyjedzie, i Matt pewnie też. To taka daleka podróż, do tego po nic. Ich nie stać na taki wydatek. Porozmawiaj z nią, bo ona chyba tego nie rozumie.

– Posłuchaj, Camille. Pogrzeb będzie we wtorek, ale proszę, nie przyjeżdżajcie. Przemyślcie to. Wiesz, że Kate to by się nie spodobało. Pogrzeby niczego nie zmieniają. Przede wszystkim pojedźcie do Matta i pomóżcie jemu i Juliette. Teraz tylko o was się martwimy, tylko wy nam zostaliście.

W słuchawce zapada milczenie. Camille chyba nakryła dłonią słuchawkę, ale i tak słyszę jej szloch.

– Tato, sami zdecydujemy, co mamy zrobić. Jesteśmy już dorośli. Porozmawiam z Mattem i razem podejmiemy decyzję.

Ale prawdopodobnie i tak nie zdołamy dotrzeć do Oregonu na czas. Najważniejsze, żebyście zadbali teraz o siebie. Może poprosicie jakichś swoich przyjaciół, żeby u was przenocowali?

– Chcemy być sami, Camille. Zarezerwowaliśmy już bilety i jutro o dziesiątej rano odlatujemy do Portland. Steve, brat Berta, odbierze nas z lotniska.

Rozmowa o praktycznych aspektach tego strasznego wydarzenia pomaga mi trzymać się w ryzach. Już nie płaczę.

– Tato, musimy kończyć. Sam już czeka w samochodzie. Zadzwonimy, żeby wam powiedzieć, co postanowiliśmy. Mój Boże, to po prostu okropne. Nie mogę uwierzyć, że nasze dziewczynki nie żyją. Boję się nawet o tym myśleć.