Выбрать главу

Telefon robi się głuchy; rozłączyła się. Kładę słuchawkę na widełkach, ale złą stroną, więc ją poprawiam. Oglądam się na Rosemary. Siedzi u stóp schodów prowadzących do sypialni, kryjąc twarz w dłoniach. Płacze tak gwałtownie, że z trudem łapie oddech.

– Camille powiadomi Matta i Juliette. Nie jestem pewny, czy ją przekonałem, żeby nie przyjeżdżali.

Rosemary nie odpowiada. Stoję przy biurku i nie wiem, co robić. Czuję, że zaraz zemdleję. Nigdy w życiu nie zemdlałem, ale teraz chyba już wiem, co to za uczucie.

– Najpierw zadzwonię do ciotki Alice. Trzeba im powiedzieć.

Chcesz, żebym im coś przekazał od ciebie?

Tym razem Rosemary reaguje.

– Po prostu powiedz, co się stało i że jest nam przykro, że nie przyjedziemy. W końcu dla nas organizowali ten zjazd. Zresztą, wiesz równie dobrze jak ja, co powiedzieć. Ja teraz nie jestem w stanie…

Szlochając, ociera oczy, nos i kąciki ust papierową chusteczką.

Sięgam po jej notatnik, żeby znaleźć numer. Ręce mi się tak trzęsą, że dopiero za trzecim razem uzyskuję połączenie. Rzucam okiem na zegarek. Pewnie już śpią, ale rano nie będzie już czasu na telefony. Odbiera ciotka Alice.

– O, Will, jak się masz?

– Obudziłem cię, ciociu?

– Nie, właśnie oglądaliśmy mecz.

– Myślę, ciociu, że powinna ciocia usiąść.

– Uważasz, że jestem tak stara, że o tej porze nie mogę już ustać na nogach?

– Nie, ale niech ciocia usiądzie.

Robię głęboki wdech. W miarę, jak dowiaduje się o tym coraz więcej osób, wypadki ubiegłego popołudnia stają się coraz bardziej realne, stają się częścią normalnego życia, jedną z tych wielu zwykłych rzeczy, które wciąż nam się przytrafiają.

– Ciociu, nie przyjedziemy w niedzielę. Bardzo przepraszamy.

Ciotka Alice nic nie mówi. Czeka. Próbuję się opanować.

– Stało się coś strasznego.

Urywam, wciąż żadnego odzewu z tamtej strony. To typowe dla ciotki Alice. Nigdy przedtem nie zwracałem na to uwagi.

– W Oregonie był okropny wypadek. Kate, Bert i obie dziewczynki nie żyją. Właśnie się dowiedzieliśmy. Nie chcemy, żeby ktoś się poczuł urażony. W porządku, ciociu?

– W porządku, Willy. Dziękuję, że zadzwoniłeś.

W każdym razie mam to już z głowy. Jeszcze tylko ostatni telefon. Wybieram numer mojej siostry w Kalifornii. Tam pewnie siadają właśnie do kolacji. Po trzecim sygnale odzywa się Leo.

– Leo, mówi Will. Mógłbyś poprosić Jean?

– Jasne, nie ma sprawy.

Wyczuwam, że jest trochę obrażony. Zazwyczaj ucinamy sobie dłuższą pogawędkę, zanim przekazuje słuchawkę Jean.

– Cześć, wielki bracie. O co chodzi?

– Lepiej znajdź sobie coś do siedzenia, Jean. Mam złe wiadomości. Powiedz Leo, żeby podszedł do drugiego telefonu.

– Już mam serce w gardle, ty stary ośle.

Jean odsuwa słuchawkę od ust i krzyczy:

– Leo, mógłbyś iść do drugiego aparatu? Okay, już siedzę.

Co to za niesamowita wiadomość? Mam nadzieję, że nic się nie stało. Coś ci dolega?

– Jean, właśnie dzwoniła mama Berta z Oregonu. Bert, Kate, Dayiel i Mia zginęli wczoraj w wypadku samochodowym. Nie znamy jeszcze żadnych szczegółów.

– O mój Boże! Jesteście pewni? Nie mogę w to uwierzyć.

– My też nie, ale to prawda. Jutro rano wyjeżdżamy na pogrzeb. Powiadomiliśmy już dzieci, ale zaklinaliśmy je, żeby nie przyjeżdżały. W niczym nie mogą nam pomóc. Co się miało stać, już się stało. Tak więc, niech wam nie strzeli do głowy, żeby przyjechać. Tam i tak będzie dużo za dużo ludzi, wszyscy wytrąceni z równowagi, i na pewno będą kłopoty z noclegiem. Wątpię, żeby ktoś z rodziny Berta miał dostatecznie duży dom, żeby wszystkich wzięli do siebie, a założę się, że w Falls City nie ma żadnego hotelu. To miasteczko ma tylko sześciuset mieszkańców. Teraz czworo mniej.

– Will, jeżeli mnie nabierasz, zabiję cię.

– Chciałbym, żeby to nie była prawda, z całego serca, Jean.

– Ale ich już nie ma.

Dłużej już nie wytrzymuję i ryczę jak bóbr.

– Jezusie, Maryjo i Józefie! Jak to się mogło stać? Słyszałeś, Leo?

Leo włącza się do rozmowy.

– O mój Boże! Widziałem to wczoraj w telewizji! Trzydzieści samochodów zderzyło się na 1 – 5. Dym z wypalanych pól nawiało nad autostradę. Był wielki pożar, ściągnęli straż pożarną, helikoptery, wszystko. Ciągle nie wiedzą, ile osób zginęło. To musiało się zdarzyć wczoraj, gdzieś między czwartą a piątą po południu. Jak to możliwe, że dopiero teraz się dowiedzieliście?

– Może to nie ten sam wypadek, Leo.

Rosemary wstaje i podchodzi do mnie. Wyciąga rękę po słuchawkę.

– Myślę, że ten sam, Leo. Nie powtórzyłam Willowi wszystkiego, ale Claire Woodman, matka Berta, też mówiła o pożarze.

Bert, Kate i dzieci wracali z Eugene, kiedy to się stało. Dziękujmy Bogu, że małego Willsa nie było z nimi. Za to powinniśmy być naprawdę wdzięczni.

Rosemary oddaje mi słuchawkę. Jest zielona na twarzy.

– Will, jesteś tam?

– Tak, Jean, chyba tak.

– Jean płacze, ale może mówić.

– Wiem, że powiedzenie „przykro nam” to w takiej chwili niewiele, ale naprawdę okropnie nam przykro. Będziemy się za nich modlić, tak samo jak za was wszystkich, za ciebie, Roberta, Willsa i Rosemary. Zaraz schowam jedzenie do lodówki i jedziemy do kościoła.

Płacze coraz gwałtowniej, kolejne zdanie przerywa głośne chlipanie.

– Posłuchaj, Will. Kiedy już załatwicie wszystko, co macie do załatwienia w Oregonie, może byście przyjechali do nas trochę odpocząć. Z pewnością będziecie tego potrzebować. Dobrze?

– W porządku. Zobaczymy, czy uda nam się zmienić powrotną rezerwację. Będzie z nami Robert.

– Wiesz przecież, że mamy tu dużo miejsca. Tylko przyjedźcie. Będziemy czekać. Teraz oboje spróbujcie zasnąć. Weźcie coś na sen. Koniecznie musicie się przespać. Wciąż nie mogę w to wszystko uwierzyć. To musi być dla was straszne.

Odkładam słuchawkę. W tym samym momencie odzywa się brzęczyk telefonu. To ciotka Alice. Mówię Rosemary, kto dzwoni.

Podchodzi i bierze ode mnie słuchawkę. Idę do drzwi frontowych i zamykam je na zasuwę. Powinniśmy powiadomić jeszcze całą masę ludzi, ale zwyczajnie nie mamy siły.

Rosemary kończy rozmawiać z ciotką Alice. Uśmiecha się blado.

– Dzwoniła, bo nie uwierzyła w to, co jej powiedziałeś.

Wiesz, jak ona wolno reaguje. A to już było dla niej za wiele.

Myślała, że może to jakiś żart. Nikt nie chce w to uwierzyć.

Rosemary idzie do kuchni i zaczyna zbierać talerze przyszykowane na kolację. Idę za nią, żeby jej pomóc. Kiedy tak krążymy między stołem a szafką, dwukrotnie, mijając się, przystajemy i mocno się obejmujemy. Żadne z nas nie wypowiada przy tym ani słowa.

Kiedy kończymy, wraca Robert. Idzie prosto do schodów i potem na górę do swojego pokoju. Rosemary siedzi w bujanym fotelu. Teraz jej twarz jest czerwona i opuchnięta. Oczy też ma opuchnięte.

– Chyba powinniśmy się dzisiaj spakować. Rano nie będzie na to czasu.

– Racja, powiem Robertowi.

– Daj mu jeszcze trochę czasu, kochanie. On i tak zawsze późno się kładzie. Powiesz mu, kiedy będziemy szli do łóżka. Niech spakuje garnitur, koszulę, krawat, skarpetki na zmianę i bieliznę.

Kiedy idę po schodach za Rosemary, myślę o mitycznym Syzyfie, jego nieustającej wspinaczce i upadkach. Wyciągamy swoje torby podróżne i zaczynamy się pakować. Każda z tych czynności wydaje mi się teraz taka błaha. Składam swój popielaty garnitur, jedyne normalne ubranie, jakie posiadam. Mam jeszcze letni garnitur, ale musiałbym go najpierw oddać do czyszczenia. Wrzucam do torby skarpetki, bieliznę, kilka koszul i zapasową parę butów, mniej eleganckich niż te, które włożę na drogę. Zerkam na Rosemary. Pakuje się, jak zawsze, spokojnie i metodycznie – starannie składa każdą sukienkę, spódnicę, bluzkę, spina gumką każdą parę pończoch i bieliznę.