Выбрать главу

Idę do łazienki. Wyglądam okropnie. Spryskuję twarz wodą.

Z apteczki biorę cztery tabletki valium, po dwie dla mnie i dla Rosemary. Pigułki są żółte, pięciomiligramowe. Nigdy dotąd nie zażywałem dwóch na raz. Czasem tylko łykam jedną – kiedy nie mogę zasnąć. Mam nadzieję, że teraz dwie wystarczą. I że Rosemary zgodzi się je wziąć. Ona w ogóle nie cierpi lekarstw i strasznie się męczy, kiedy musi coś połknąć.

Powoli się rozbieramy, gasimy światło i kładziemy się do łóżka. Drzwi na werandę zostawiamy otwarte. Znad oceanu wieje lekka bryza. Przypominam sobie, że nie wziąłem reszty swoich lekarstw. Wyślizguję się z łóżka i wracam do łazienki. Łykam pigułki na nadciśnienie, na cukier we krwi i jeszcze parę innych.

Uświadamiam sobie, że zapomniałem powiedzieć Robertowi, żeby się spakował.

Wracając do sypialni, pukam do jego pokoju i otwieram drzwi.

Robert leży w ubraniu na łóżku. Ma zaczerwienione oczy.

– Robercie, wyjeżdżamy wcześnie rano, więc powinieneś się spakować, zanim pójdziesz spać. Mama mówi, żebyś nie zapomniał spakować garnituru, porządnej białej koszuli i krawata. Weź też swoje najlepsze buty; pogrzeb to dość uroczysta ceremonia.

– Okay. I tak szybko nie zasnę.

– My pewnie też, ale będziemy próbować. Jutro nas czeka długi dzień, potem również nie będzie łatwo, więc przebierz się w piżamę i postaraj wypocząć. Jak chcesz, mogę ci dać coś na sen.

– Nie, nie trzeba.

Wychodzę z pokoju i zamykam drzwi. Jeżeli chodzi o łykanie tabletek, Robert jest taki sam jak Rosemary.

Rosemary i ja śpimy na dwóch łóżkach zsuniętych razem. Nie lubimy spać osobno, a w tym domu nie ma podwójnego łóżka.

Zawsze najpierw kładę się obok Rosemary, po jej stronie, a kiedy zasypia, przenoszę się na swoje łóżko, od strony werandy.

Wchodzę do sypialni i zamykam za sobą drzwi. Rosemary leży na wznak; nie przykryła się kołdrą, za to ma na sobie szlafrok. Ja w lecie śpię bez piżamy. Przełażę na czworakach przez swoje łóżko i przytulam się do Rosemary. Leży z rękami pod głową i podkurczoną jedną nogą. Często zasypia w takiej pozycji. Teraz oczy ma otwarte i łzy wolno toczą się po jej policzkach, ale nie jest to już dawny spazmatyczny płacz ani nawet szloch. Rosemary płacze w duchu. Przyciskam twarz do jej mokrego policzka; dziwię się, że łzy są takie zimne. Nie przychodzi mi do głowy nic, co mógłbym powiedzieć. W ogóle nie mam ochoty nic mówić, a zarazem czuję, że powinienem. Rosemary obraca się do mnie.

Kiedy słyszę jej głos, wydaje mi się taki spokojny, nieobecny, oschły i beznamiętny, że zastanawiam się, czy to naprawdę ona.

– Nie wiedziałam, że od płaczu mogą rozboleć zęby.

– Ja mam to samo z uszami. Nie miałem pojęcia, że samo powstrzymywanie się od płaczu jest takie bolesne. To jak zapalenie ucha, co mi się często zdarzało w dzieciństwie. Boli mnie nawet przełykanie śliny. Możliwe, że ból zębów ma to samo źródło: starasz się nie płakać i za bardzo je zaciskasz.

Zapada długa cisza. Leżymy blisko siebie. Przysuwam się jeszcze bliżej, ale Rosemary nie reaguje. Nie jest jeszcze bardzo późno. Położyliśmy się głównie dlatego, że łóżko jest najbardziej intymnym miejscem, jakie znamy.

Leżymy tak, bez ruchu, może godzinę; chyba oboje udajemy przed sobą, że śpimy. W końcu nie wytrzymuję. Podczołguję się do stoliczka, na którym zostawiłem tabletki i szklankę z wodą.

Oglądam się na Rosemary.

– Mam valium. To nam pomoże zasnąć. Jutro będziemy mieli ciężki dzień, najpierw podróż, potem ten cały Oregon. Naprawdę uważam, że powinnaś spróbować to połknąć, kochanie.

Wyciągam do niej rękę z pigułkami. Rosemary nie reaguje.

– Nie chce mi się spać, Will. Chcę po prostu trochę poleżeć, rozmyślać i wspominać. Ale ty coś weź. Któreś z nas musi być jutro przytomne i na chodzie. Nastawiłeś budzik?

– Nastawiłem na szóstą trzydzieści. To chyba dość czasu, żeby się pozbierać.

– Na pewno. Ale teraz poważnie, Will. Uważasz, że naprawdę musimy jechać do tego całego Oregonu? Oni nie żyją. Nic już nie możemy zrobić. Pojedziemy tam tylko ze względu na Woodmanów. To chyba nie jest wystarczający powód. Może lepiej zostać tutaj, gdzie widzieliśmy Kate, Berta i dzieci po raz ostatni i zachować w pamięci te wszystkie piękne chwile, które spędziliśmy razem? To prawdziwy cud, że mieliśmy ich tu jeszcze w zeszłym miesiącu. Po co to niszczyć, jadąc do miejsca, gdzie zostali unicestwieni. Nigdy nie miałam najmniejszej ochoty na wyprawę do Oregonu. Kate wiedziała o tym. Większość tamtejszych ludzi to prostacy i nieokrzesańcy. Prawie nie znam tych Woodmanów, więc może lepiej niech to tak zostanie?

Jestem zszokowany, chociaż nie powinienem. To samo przecież mówiliśmy naszym dzieciom. Mimo wszystko to takie dziwaczne nie pojechać na pogrzeb własnej córki, jej męża i dwojga z trójki naszych wnuków. Zaczynam się zastanawiać, czy Rosemary na pewno dobrze się czuje. Zawsze jest taka uważna, kiedy w grę wchodzą konwenanse i dobre obyczaje. Nic jednak nie mówię.

– Will, jeżeli trumny będą otwarte, to ja nie chcę oglądać żadnych zwłok. Z pewnością są straszliwie zmiażdżone i popalone.

To mi do niczego niepotrzebne, tobie zresztą też nie. Zupełnie nie rozumiem, po co my to sobie robimy?

Jak zwykle, na swój sposób, jest przekonująca. Leżę na plecach i nie odzywam się, ciekawy, co jeszcze powie. Rosemary wie, że nienawidzę i wesel, i pogrzebów. Kiedy miałem jedenaście lat, byłem na ślubie jednej z moich ciotek, później dopiero na swoim własnym, a potem na wszystkich weselach naszych córek, ale te ostatnie były na takim luzie, że właściwie się nie liczą.

Z kolei, kiedy miałem dziewięć lat, byłem na pogrzebie swojej babci, a sześć lat później, dziadka. Eskortowałem wtedy trumnę.

Potem brałem już tylko udział w pogrzebach mojej matki i ojca.

W sumie, zupełnie niezłe osiągnięcie jak na mężczyznę po sześćdziesiątce. Przez całe życie starannie unikałem wesel i pogrzebów.

Prawdę mówiąc, nie widzę między nimi wielkiej różnicy. Rosemary wie o tym.

– W porządku, masz rację, Rosemary. Wiesz, jak nienawidzę pogrzebów. Jestem pewny, że jeśli Kate i Bert wiedzą, o czym rozmawiamy, to przyznają nam rację. Nie zapłaciliśmy jeszcze za bilety, więc możemy anulował; rezerwację. Jutro o szóstej odwołam limuzynę. Zaraz powiem Robertowi. Nie sądzę, żeby był bardzo zawiedziony. Skontaktuję się z Camille i Mattem i powiem im, że postanowiliśmy się zastosować do naszej własnej rady i zostajemy w domu. Jeśli oni chcą jechać, to ich sprawa. Coś jeszcze?

Rany, od razu lepiej się poczułem.

Spuszczam nogi z łóżka, żeby iść powiedzieć Robertowi.

– Jesteś słodki, kochanie, ale nigdzie nie idź. Musimy pojechać. Tego się nie da uniknąć. Skoro jednak oboje wiemy, że to tylko przedstawienie dla innych, jakoś to przeżyję. Przepraszam, jeżeli narobiłam ci nadziei.

Wracam pod kołdrę, biorę szklankę z wodą i połykam dwie następne tabletki valium. Może za jednym zamachem odbębnimy również mój pogrzeb. Ci, którzy umierają razem, na zawsze są razem.

Pigułki nie dają natychmiastowego rezultatu. Kiedy mój zegarek „popiskuje” na dwunastą, Rosemary też jeszcze nie śpi. Przychodzi mi na myśl, że chociaż o tej porze raczej nikt do nas nie zadzwoni, może zatelefonować któreś z naszych dzieci. Znowu wygrzebuję się z pościeli i schodzę na dół. Wciskam wtyczkę od telefonu do gniazdka.