Valium chyba wreszcie zaczęło działać, ponieważ, kiedy trafiam z powrotem do łóżka, jestem kompletnie otępiały. Zasypiam jak kamień. Budzi mnie telefon. Chwiejnie podnoszę się z łóżka.
Widzę, że Rosemary też wstaje.
– Śpij, kochanie, ja odbiorę. To pewnie któreś z dzieci.
Wypadam z sypialni i prawie zbiegam po schodach. Rosemary za mną. Liczę dzwonki. Po piątym podnoszę słuchawkę. Opadam na krzesło stojące między stołem a biurkiem. Rosemary wisi mi nad głową.
W słuchawce słyszę lekki brzdęk oznaczający, że to połączenie międzymiastowe, a potem czyjeś sapanie. Zboczeńcy raczej nie korzystają z usług międzymiastowej.
– Halo, kto mówi?
W słuchawce rozlegają jakieś grzmoty, potem czyjś kaszel i szloch. Poznaję po tym Jo Lancastera, mojego najlepszego przyjaciela.
– Jo, to ty?
– Kocham cię.
Jeszcze gwałtowniejszy szloch. Nie wiem, co odpowiedzieć.
Sam zaczynam płakać. Oddaję słuchawkę Rosemary.
– Jo, to ty?
Po dłuższej chwili Rosemary podchodzi do biurka i odkłada słuchawkę na widełki.
– Powiedział tylko, że bardzo mu przykro i rozłączył się.
Patrzymy na siebie i oboje wybuchamy płaczem. Przygarniam ją do siebie. Rosemary wciska głowę pod mój podbródek. Pod cienkim, białym szlafrokiem czuję jej jedwabistą skórę. Jej włosy łaskoczą mnie w nos. Wycieram nos o jej włosy wiedząc, że ona o tym wie i że jej to nie przeszkadza. Po prawie czterdziestu latach trochę już mnie zna.
W końcu uwalniamy się ze swoich objęć.
– Rosemary, chyba powinniśmy wziąć prysznic. Kto wie, kiedy znowu będziemy mogli się wykąpać?
Rosemary bez słowa zaczyna wchodzić po schodach. Obraca się do mnie.
– Will, mógłbyś obudzić Roberta? Wiesz, jak ciężko rano go wywlec z łóżka. Poczekaj, aż wstanie. Wiem, że zasnął, bo słyszałam chrapanie.
Rosemary idzie na górę. Zapalam światło w saloniku jako znak dla kierowcy limuzyny. Wtedy uświadamiam sobie, że jestem zupełnie nagi, i że jeśli jakiś dureń nie śpi o tej porze i mnie widzi, to w myśl obowiązującego w Ocean Grove prawa – właśnie się „obnażam”. Szybko wracam na górę.
Budzę Roberta i czekam, aż się wygrzebie z łóżka. Nie zmuszam go do rozmowy. Robert czasem miewa kiepski start, ale serce ma na właściwym miejscu.
– Wiem, tato. Nie śpię. Naprawdę, już wstaję.
Idę do naszej sypialni i ubieram się w rzeczy, które przyszykowałem sobie poprzedniego wieczora.
Rozdział VII
Czekamy już na werandzie, kiedy przyjeżdża zamówiony samochód. To najprawdziwsza limuzyna z ciemnoniebieskimi pluszowymi obiciami i podwójnymi siedzeniami. Robert siada z przodu, ponieważ ma najdłuższe nogi. Kierowca prowadzi pewnie i wzbudza nasze zaufanie. Nie sposób zapomnieć o celu naszej podróży; prócz tych kilku pogrzebów, na których byłem, nigdy nie jeździłem limuzyną.
Lot jest długi i nudny. Szarpiący smutek walczy we mnie ze zmęczeniem. Rosemary zasypia, zanim dolatujemy do Chicago, gdzie mamy przesiadkę na inny samolot. Robert zapada w sen zaraz po starcie. Ja staram się nie oglądać filmu wyświetlanego na zawieszonym w kabinie ekranie.
Z Chicago do Portland lecimy jeszcze dłużej. Robert znowu zasypia kamiennym snem. Rosemary siedzi ze wzrokiem wbitym w sufit, a łzy spływają jej po policzkach. Czuję, że nie powinienem jej teraz przeszkadzać, że jest teraz z Kate. Niepokoję ją tylko wówczas, kiedy przynoszą śniadanie. Zabieram się do jedzenia.
Jeść mogę w każdych warunkach. Rosemary zazwyczaj też, ale tym razem tylko bawi się jedzeniem, odsuwając wszystko na bok.
Wypija jedynie filiżankę herbaty.
W Portland czekają na nas Steve i Wills. Ściskamy mocno Willsa i staramy się zbytnio nie mazać. Robert nawet teraz nie wychodzi z roli. Odkąd skończył dwanaście lat, nie widziałem, żeby się z kimś ściskał.
Steve jest wysoki i chudy. Trudno uwierzyć, że to brat Berta, ale przypominam sobie, że jest cukrzykiem. Od przeszło dwudziestu lat bierze zastrzyki. Jego życie w znacznym stopniu zależy od tego, czy zanadto nie przytyje.
Ma zaczerwienione oczy; ściskamy sobie dłonie. Obaj ze wszystkich sił powstrzymujemy łzy. Steve idzie po samochód i podjeżdża do miejsca, w którym nas zostawił. Wrzucamy bagaże i wsiadamy, Robert z przodu koło Steve'a, Wills z tyłu z nami.
Rosemary gorączkowo rozgląda się za pasami bezpieczeństwa, ale najwyraźniej niczego takiego tutaj nie ma.
Steve przepycha się przez korki na drogach wyjazdowych z lotniska i wjeżdża na autostradę. Mówi, że to ta sama autostrada, 1 – 5, na której zginęli Kate, Bert, Dayiel i Mia.
Tłok na drodze jest przerażający. Steve prowadzi niezwykle ostrożnie i trzyma się prawego pasa. Każdy mijający nas pojazd ciągnie jakąś przyczepę. W życiu nie widziałem takiej autostrady, nawet w Los Angeles. Zdaje się, iż tutejsi kierowcy wyobrażają sobie, że siedzą w dziecięcych samochodzikach w wesołym miasteczku. Stale zajeżdżają sobie drogę i przeskakują z pasa na pas pomiędzy gigantycznymi ciężarówkami i półciężarówkami, które pędzą z szybkością stu kilometrów na godzinę.
Po tym, co się wydarzyło, myślałem, że już nigdy nie będę bał się śmierci, a jednak się boję. Zerkam na Rosemary. Jest blada i ma kłykcie zbielałe od kurczowego zaciskania palców. Staramy się zająć Willsem, który trajkocze jak nakręcony o koniach, które mają Woodmanowie, o tym, że to jest „fajne” i tamto jest „fajne”.
Zaczynam się zastanawiać, czy nikt mu nie powiedział, co się stało, czy też jest jeszcze taki dziecinny, że nie potrafi tego zrozumieć. Nagle Wills przytula się do Rosemary i mówi zdławionym głosem:
– O tej porze Dayiel i Mia zawsze spały. Teraz też śpią, prawda? Po prostu się nie obudziły?
Rosemary patrzy na mnie i oboje oddychamy głęboko, próbując się uspokoić. Rosemary spuszcza głowę, chowając twarz we włosach Willsa.
– Masz rację, Wills. Po prostu zasnęły i nigdy nie dowiedziały się, co się stało. To straszne, że musiały od nas odejść, ale chyba ich to nie bolało.
Wills milczy, więc my się też nie odzywamy. Steve stara się skoncentrować na prowadzeniu samochodu, ale łzy leją mu się ciurkiem po policzkach. Wills podnosi głowę i patrzy na mnie.
– Czy ktoś kiedyś będzie jeszcze mówił do mnie: Wilzer?
– Bardzo lubię to imię. Wiesz, to Bert je wymyślił.
– Jak chcesz, ja mogę tak mówić. I jestem pewny, że każdy, kogo o to poprosisz, też będzie cię tak nazywał.
Wills cichnie na kilka minut. Potem znowu obraca się do mnie.
– Chciałbym, żeby tylko mężczyźni mówili na mnie Wilzer.
To moje męskie imię. Chciałbym, żebyś ty i Robert, i Mart, i Sam, i Steve, żebyście nazywali mnie Wilzer. Nikt inny na razie nie przychodzi mi do głowy.
Wkrótce Steve zjeżdża z 1 – 5 i dalej poruszamy się po podrzędnych drogach. Odchylam głowę do tyłu i próbuję się wyłączyć.
Wills zasypia przytulony do Rosemary. Z pewnością jest wykończony. Tkwi w tym wszystkim od samego początku.
Zaczynam się bać i tego domu, w którym nigdy nie byłem, i kontaktów z ludźmi, których ledwo znałem, tym bardziej że wszystko miało się odbyć w takich okolicznościach. To gorsze od najgorszego wesela.
Jedziemy teraz polnymi drogami. Po kilku skrętach zajeżdżamy przed stary dom pomalowany na ziemistoróżowy kolor. Prezentuje się całkiem nieźle.
Claire Woodman schodzi po schodach z frontowej werandy.
Wills biegnie jej na spotkanie. Ona tuli go do siebie, podczas gdy Willsowi buzia się nie zamyka.
– Widzisz, przyjechali. Mówiłem, że przyjadą. To mama i tato mamusi. Mogłem się założyć, że przyjadą.
Tę krępującą scenę przerywa chrzęst kół na żwirowym podjeździe. Naszym oczom ukazuje się duży, nowy amerykański samochód. Za kierownicą siedzi Danny. Jest sam.