Parkuje koło samochodu Steve'a i podchodzi do nas. Zakłopotani, najpierw tylko podajemy sobie ręce, ale od razu naprawiamy tę niezręczność serdecznym uściskiem. Rosemary całuje Danny'ego. Ze Steve'em i Claire Danny wymienia uściski dłoni.
Wtedy Wills nie wytrzymuje. Rzuca się ojcu w ramiona i wybucha żałosnym płaczem. Danny obejmuje go i prowadzi na bok. Wstyd się przyznać, ale prawie mnie cieszy histeryczna reakcja Willsa.
Przedtem nie zdawałem sobie sprawy, ile go to wszystko kosztowało. Claire zaprasza nas do środka.
W ciągu następnych kilku godzin, w miarę jak schodzi się coraz więcej osób – każdy, jak to na wsi, z czymś do jedzenia – poznajemy więcej szczegółów wypadku. Pokazują nam gazety.
Przez dwa dni była to główna wiadomość w oregońskich dziennikach. Jasne, nieostre zdjęcia robią na nas wstrząsające wrażenie.
Nie potrafię połączyć tego, co na nich widzę, z tym, co przydarzyło się naszej rodzinie. To jak oglądanie wiadomości o ćpunie, który wdrapuje się na wysoką wieżę i strzela do ludzi, albo o żołnierzu, który urządza sobie polowanie na studentów.
Okazuje się, że farmer o nazwisku Paul Swegler podpalił swoje pola przekonany, że ma na to zgodę Wydziału Środowiska. Wydział ma wówczas obowiązek kontrolować sytuację z powietrza, patrolując dolinę przy użyciu lekkich samolotów.
Pan Swegler odmówił jakichkolwiek wywiadów, a jego syn wyrzucił dziennikarzy z ich posiadłości.
Diane – która, zdaje się, była narzeczoną Steve'a – mieszka z Claire, podczas gdy Steve żyje z inną kobietą. Nieźle się nabiedziłem, zanim się w tym wszystkim połapałem. Tak czy owak, Diane pierwsza zorientowała się, że nieobecność Kate, Berta i dziewczynek może mieć związek z wypadkiem na autostradzie.
Przez cały wieczór oglądała reportaże z 1 – 5. Następnego dnia rano brała właśnie prysznic, kiedy usłyszała w radiu, że w spalonej furgonetce znaleziono cztery nie zidentyfikowane osoby, dwoje dzieci i dwoje dorosłych. Okręciła się tylko ręcznikiem, pobiegła do telefonu i zadzwoniła do Douga. Doug to najlepszy kumpel Berta, ten, który pożyczył mu furgonetkę. Powtórzyła mu wiadomość usłyszaną przez radio i zapytała, czy mógłby tam pojechać i zidentyfikować samochód.
Kiedy Doug dotarł na miejsce, rozpoznał swoją furgonetkę; była na wpół zmiażdżona, ze spalonych tablic rejestracyjnych ledwo dało się odcyfrować numery.
Później zdołano ustalić tożsamość Berta na podstawie zdjęcia rentgenowskiego zębów. Kate zidentyfikowano w ten sam sposób.
Ciała były w takim stanie, że była to jedyna metoda.
Wiemy już, że powinniśmy zostać w Ocean Grove i spędzić ten dzień na pustej plaży, rozmawiając ze sobą. I po co nam to było?
Kremację zamówiono w zakładzie pogrzebowym w sąsiednim miasteczku, które nazywa się dość dziwacznie – Dallas. Claire jest katoliczką, ale Kościół katolicki, niepostrzeżenie, złagodził swoje stanowisko w kwestii traktowania świątyni Ducha Świętego.
Osobiście wolałbym uniknąć kremacji, ale jest już trochę za późno, żeby to zmieniać. Upieram się tylko, żeby cała rodzina została skremowana razem, a nie jak zaplanowano, osobno. Dzwonimy do Dallas, żeby to uzgodnić. Mam nadzieję, że nazwa miasteczka jest wcześniejsza niż telewizyjny serial.
Jo Ellen i Diane wracają z pracy. W Ameryce, jak się okazuje, przysługuje tylko jeden dzień wolny, dzień pogrzebu. Nic poza tym. My, Amerykanie, potrafimy być bezkompromisowi. Na mnie, jako pisarza, wywierane są naciski, abym zaproponował tekst zawiadomienia (czy czegoś w tym rodzaju), które ma być rozdawane podczas uroczystości pogrzebowych. Z każdą chwilą robi się coraz gorzej.
Przychodzi mi to jednak bez trudu. Dostarczają mi papier i ołówek. Nawet nie muszę się zastanawiać. Myśli same spływają z końcówki tępego ołówka. Nie przypomina to niczego, co dotąd pisałem, jest to raczej pewien rodzaj poezji mistycznej. Brzmi następująco:
SPOTKALI SIĘ,
POBRALI SIĘ,
ŻYLI RAZEM,
ODESZLI RAZEM.
Zdaje się, że wszystkim się podoba. Później proszą, żebym zaprojektował nagrobek. I znowu, zanim zdążę pomyśleć, mam przed oczami gotowy projekt. Czuję się, jakby mi ktoś podpowiadał. Jak medium.
Biorę następną kartkę i szkicuję tarczę zegara słonecznego, na której – w punktach odpowiadających czterem stronom świata – wpisuję imiona Kate, Berta, Dayiel i Mii. Wokół tarczy umieszczam słowa powyższego wierszyka. Przynajmniej mogę się czymś zająć. Mam zamiar wyrzeźbić model nagrobka, jako wzór dla kamieniarza. Topimy lak, który Claire używa do zapraw, i wlewamy do dużej puszki. Kiedy twardnieje, wydostaję z puszki okrągły walec świetnie nadający się do dalszej obróbki. Planuję wziąć się do pracy z samego rana.
Zaczynamy odbierać telefony i telegramy od znajomych z całego świata. Kilkoro naszych przyjaciół i kilkoro przyjaciół Kate z Paryża i Monachium zamierza przylecieć na pogrzeb. Camille, Sam i Matt dzwonią z Bostonu, żeby powiedzieć, że są w drodze.
I wszystko z powodu czwartego przykazania.
Claire jest roztrzęsiona. Tak jak przypuszczałem, w promieniu trzydziestu kilometrów nie ma ani jednego hotelu. Zaczynamy gromadzić wszystkie kołdry, koce, śpiwory, dmuchane materace i prześcieradła, jakie udaje nam się znaleźć. Zamiast domu pogrzebowego powstaje camping pogrzebowy. Część z nas będzie musiała spać pod gołym niebem. W mieszkaniu Steve'a, odkąd wprowadziła się tam jego dziewczyna, nie ma wolnych miejsc.
Jim, najmłodszy brat Berta, miałby trochę miejsca, ale dla koni, nie dla ludzi.
Okazuje się, że Rosemary i ja, jako goście honorowi, mamy spać w pokoju Berta. To pokój, w którym mieszkał, zanim wyjechał ze Stanów, i w którym razem z Kate spędzili swoją ostatnią noc w tym domu. Stoją tam łóżeczko i kołyska. Claire proponuje, że zabierze je na dół, ale przekonujemy ją, że wcale nam nie przeszkadzają. Jesteśmy tak zmordowani, nie zmęczeni, ale właśnie zmordowani, że jest nam wszystko jedno, gdzie będziemy spać; naturalnie, o ile uda nam się zasnąć.
Kładziemy się wcześnie. Oboje staramy się nie myśleć i nie rozmawiać o tym, że na tym samym prześcieradle i pod tymi samymi kocami jeszcze niedawno spali Kate i Bert. Czuję nawet perfumy Kate, Magie Noire, które wybrał dla niej Bert. Wiem, że Rosemary też rozpoznała ten zapach.
Tulimy się do siebie i płaczemy. Za dużo się tego dzisiaj uzbierało: szczegółowe wiadomości o tym, jak umarli i jakie to było makabryczne, dyskusje o kremacji, wszystkie formalności, a do tego potworne zmęczenie. Krótka drzemka Rosemary w samolocie i moja w Ocean Grove to stanowczo za mało jak na nasze potrzeby.
Przez kilka godzin popłakujemy sobie i prawie milczymy. Prawdę mówiąc, nie ma o czym rozmawiać. Jak w ogóle można debatować nad czymś takim?
W końcu, już po północy, Rosemary zasypia. Poznaję to po równomiernym oddechu, czasem tylko przerywanym przez żałosny ni to jęk, ni to szloch. Jednak, dzięki Bogu, Rosemary nie budzi się. Ostrożnie uwalniam się z jej objęć i wyciągam na kołdrze.
Prawdopodobnie szybko zasnąłem, ponieważ nie pamiętam, żebym długo czekał na sen. Tym razem to prawdziwy sen, bez chemicznego wspomagania. Odpływam w nicość.
Kiedy się budzę, jest jeszcze ciemno. Powodem przebudzenia nie jest żadna fizjologiczna potrzeba. Przepełnia mnie dziwny, wewnętrzny spokój. Mam świadomość tego, co się stało, ale teraz wszystkie te wydarzenia wydają mi się częścią mnie samego i wiem już, że potrafię je zaakceptować. Leżę z otwartymi oczami, patrzę w ciemność i wdycham delikatny zapach perfum Kate. Czuję się pogodzony z samym sobą i niczego się już nie boję. Zaczynam podejrzewać, że to objawy psychozy. Uczucie tak absolutnego wyzwolenia i oderwania wydaje się co najmniej nienaturalne w tych okolicznościach. Z tą myślą zasypiam.