„Wiesz, Will – mówi – pewnie w to nie uwierzysz, ale ciebie tu nie ma. Mnie także tu nie ma. Ty leżysz w moim łóżku w Falls City, w Oregonie, w pokoju, w którym spędziłem dzieciństwo. Jeśli chodzi o nas, to wciąż nie jestem pewny, gdzie jesteśmy. Nie boimy się ani nic w tym rodzaju, po prostu nie wiemy. Zdaje się, że teraz możemy znaleźć się niemal w każdym miejscu, w którym zechcemy. Mamy nadzieję, że wkrótce dowiemy się czegoś więcej. Mamy takie przeczucie. Mówię ci, to wszystko jest dość niesamowite”.
Milknie. Nie mam pojęcia, o czym on mówi. To takie odległe od tego, co widzę, lub wydaje mi się, że widzę, czuję, albo wydaje mi się, że czuję, wiem, czy też wydaje mi się, że wiem. To jakaś absurdalna gra, tylko dlaczego wypadło akurat na mnie? Gapię się na niego z wytrzeszczonymi oczami i czekam.
„Will, bycie nieżywym to coś zupełnie, ale to zupełnie innego niż sobie wyobrażasz. Wciąż nie jestem pewny, co się właściwie z nami dzieje, za to wiem, że nie powinienem z tobą rozmawiać.
Nikt mi tego wprost nie zabronił, ale ja to wiem. Chcę jednak coś ci powiedzieć, zanim będzie za późno. Zasługujesz na to.
Kate jest na mnie zła, że opowiadam ci to w czymś, co może ci się wydawać snem, ale wszystko było po prostu idealne: miejsce, czas, sposób, w jaki to się odbyło. Wszystko to się zbiegło i nie mogłem się temu przeciwstawić. Nie mamy zbyt wiele tego, co przywykliśmy nazywać czasem, więc muszę się spieszyć.
Najlepiej wyjaśnię ci to w ten sposób: to nie my odeszliśmy od was, to wyście od nas odeszli. Widzisz, to tak, jakbyśmy wszyscy znajdowali się w jakimś wielkim pociągu czy czymś w tym rodzaju. My wysiedliśmy, podczas gdy wy jedziecie dalej. To nie całkiem tak, ale lepiej już tego nie potrafię wytłumaczyć. Moją specjalnością zawsze były liczby, nie słowa.
Chcę jednak, żebyś wiedział, że czujemy się dobrze i że wciąż jesteśmy razem. Nie wiadomo, co się dalej z nami stanie, ale nas to nie martwi. To bardzo ważne. Tak więc, wy też się nie martwcie”.
Ogląda się za siebie. Kate wraca znad wody z Dayiel, która biegnie obok niej w podskokach. Nie idą w naszą stronę. Najwyraźniej znowu mają zamiar nas minąć, nie obdarzając nawet spojrzeniem.
„Kate uważa, że nie wiem, kiedy spasować. Ale czy mógłbym cię prosić o przysługę? Mógłbyś jakoś dotrzeć do tych ciał, które kiedyś były nami, i zrobić zdjęcia? To ważne. Może one pomogą przerwać ten proceder wypalania pól, przez który musieliśmy umrzeć. W ciągu najbliższych miesięcy dowiesz się więcej na ten temat. Pomów ze Steve'em, opowiedz mu o wszystkim. Na pewno ci pomoże”.
Wstaje. Mia wciąż patrzy mi w oczy. Dołączają do Kate. Obserwuję ich cienie, długie, fioletowe cienie na piasku. Nie odwracam głowy. W chwili, kiedy znika ostatni cień, dociera do mnie głos Kate: „Do widzenia, tato. Przykro nam”.
Wtedy się obracam, ale ich już nie ma. Plaża jest pusta. Odwracam się z powrotem i patrzę na ocean.
Chyba właśnie wtedy się obudziłem. Po raz pierwszy czułem w sobie taki spokój. Wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Teraz już to wiem i nie zapomnę tego do końca życia.
Urywam. Rosemary płacze. Patrzy mi głęboko w oczy.
– Will, to najpiękniejszy sen, jaki mi kiedykolwiek opowiedziano. Nawet mnie, mimo że tego nie śniłam, łatwiej teraz się z tym wszystkim pogodzić. Nie mogę powiedzieć, że wierzę, iż to się naprawdę wydarzyło, taka już jestem. Wierzę jednak, że ty w to wierzysz, a to najważniejsze. Sądzę, że dlatego Bert przyszedł do ciebie, ponieważ wiedział, że ty uwierzysz. Ja nigdy nie wierzyłam w takie rzeczy. Co teraz chcesz zrobić?
– Chyba już wiem, dlaczego tak strasznie płakałem. Przecież taki sen, sam w sobie, nie doprowadziłby nikogo do płaczu. To, co mnie przeraża, to te zdjęcia. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł patrzeć na ich zmiażdżone, spalone ciała. Chciałbym ich zapamiętać takimi, jakimi widzieliśmy ich miesiąc temu, albo takimi, jakimi byli we „śnie”. Nie sądzę, żebym mógł to zlecić komuś innemu, nawet jeżeli ktoś by się zgodził. Sam już nie wiem. Może to w ogóle nielegalne. Będę musiał znaleźć kogoś do pomocy.
– Bert zaproponował Steve'a. Wobec tego, chyba zacznę od niego.
– Ostatecznie, Bert musiał wiedzieć, co mówi.
Pomagam Rosemary podnieść się z podłogi, a potem razem ścielimy łóżko. Jesteśmy sobie bliżsi niż kiedykolwiek przedtem.
Zastanawiam się, co powiedzą inni, kiedy zejdziemy na dół tacy pełni życia zamiast śmierci.
Rozdział VIII
Najpierw kąpie się Rosemary, potem ja biorę prysznic. Kiedy schodzę na dół, na stole leży wszystko, co potrzeba do śniadania.
Obowiązuje samoobsługa. Mam ze sobą swój zestaw do pomiaru poziomu cukru we krwi. Przed jedzeniem muszę zrobić sobie test.
Wychodzę na frontową werandę. Steve podąża za mną. Też ma ze sobą swój aparat. Co za zbieg okoliczności. Kłujemy się, wyciskamy kroplę krwi. Czekając na wynik, rozmawiamy.
– Steve, nie wiem od czego zacząć, ale w nocy przeżyłem coś bardzo dziwnego.
Opowiadam mu wszystko po kolei, tak jak opowiedziałem Rosemary. Steve przygląda mi się w jasnym świetle poranka.
– To Bert, bez dwóch zdań. Zawsze był strasznie cięty na to wypalanie pól. A on nigdy nie odpuszcza, nawet jeżeli nie żyje.
– Żałuj, że nie widziałeś, jak grał w piłkę albo kosza. Wołaliśmy na niego: Nigdy – się – nie – poddawaj – Woodman.
– Teraz najważniejsze, Steve, mógłbyś mi pomóc? Bert powiedział, że mogę na ciebie liczyć. Muszę zobaczyć te ciała i zrobić zdjęcia. Włosy mi stają dęba, kiedy o tym myślę, ale o to właśnie prosił Bert.
– No, mogę zadzwonić do Johna z kostnicy w Dallas i pojechać tam z tobą. Najpierw jednak coś zjedzmy.
– Chciałbym, żebyś zatrzymał to dla siebie, Steve. To wszystko może wyglądać na jakiś obłęd, nie chce mi się każdemu tłumaczyć.
– Zadzwonię z telefonu na górze.
Zjadamy olbrzymie śniadanie, składające się z kilku patelni przepysznej jajecznicy. Rosemary mówi mi, że Danny postanowił natychmiast zabrać Willsa do Los Angeles. Wyjechali przed godziną. Jest mi przykro. Chciałem porozmawiać z Willsem, chciałem, żeby wiedział, co czuję. Jednak zgadzamy się, że to było najlepsze rozwiązanie. Willsowi cały ten pogrzeb jest potrzebny akurat tak jak nam.
W tym czasie zewsząd zaczynają zjeżdżać się goście: przyjaciele Kate ze Szkoły Amerykańskiej w Paryżu, nauczyciele i uczniowie, przyjaciele z Niemiec, ludzie, których w ogóle nie znamy.
Telefon nie milknie ani na chwilę. Znajomi Berta i Kate przybywają z najróżniejszych części Stanów – z Minneapolis, Connecticut, Florydy, Nowego Jorku. Za każdym razem, kiedy odzywa się telefon, nasłuchuję, kto dzwoni. Nigdy ci, na których czekam.
Przychodzi także mnóstwo telegramów. W większości są zaadresowane do nas, wszyscy są wstrząśnięci, ale bardzo mili i współczujący. Jednak i w korespondencji nie ma nic od tych, których reakcji oczekiwałem.
Prawie wszyscy przyjaciele Woodmanów pochodzą z najbliższej okolicy i zjawiają się nieodmiennie obładowani pieczonymi kurczakami, szynkami, ciastami, słowem – całą garmażerią.
Wyglądałoby to jak jakiś wielki piknik, gdyby nie to, że rozmowy są prowadzone przyciszonym głosem. Wszyscy zachowują się tak, jakby się znali od urodzenia. Prawdziwa tragedia zbliża ludzi do siebie, tak jak wspólna walka na wojnie, kiedy każdy jest ze śmiercią za pan brat.
Naczynia trzeba zmywać samemu w wielkim kuchennym zlewie. Właśnie skończyłem to robić, kiedy dostrzegam Steve'a, który stoi przy drzwiach wejściowych i daje mi jakieś znaki. Podchodzę do niego.
– John mówi, że ciała są u koronera, ale jeżeli nam zależy, przewiezie je do kostnicy. Mówi, że wyglądają naprawdę strasznie i że odradzałby pokazywanie ich rodzinie.