– Co mu powiedziałeś?
– Nic. Umówiliśmy się na pierwszą. Może być?
– Dzięki, Steve. Tymczasem wezmę się za model nagrobka.
– Ojciec miał wszystkie potrzebne narzędzia. Są w szopie, z tyłu. Ale nie musisz tego robić teraz. To może zaczekać.
– Kiedy ja chcę to robić. Wolę być w szopie niż w domu, gdzie wszyscy ciągle rozmawiają o wypadku. Potrzebuję trochę samotności. To będzie moja wymówka.
Steve prowadzi mnie do warsztatu. Narzędzia wiszą na gwoździach wbitych w deski, każde obrysowane na ścianie w ten sposób, żeby wiadomo było, gdzie je należy odwiesić i żeby ojciec Steve'a wiedział, którego brakuje. Mając trzech synów, musiał mieć sprzęt na oku.
Steve przynosi odlew i kilka noży. Sprząta ze stołu, a zbędne narzędzia wiesza na swoich miejscach.
– Tu powinno być ci wygodnie. Nie masz pojęcia, jak bardzo jesteśmy ci wdzięczni, że to robisz.
To mówiąc, zostawia mnie samego. Zastanawiam się, czy wierzy, że robiłbym to, gdyby nie śmierć tylu osób z naszej rodziny.
Z pewnością jest tak samo wytrącony z równowagi jak ja. U cukrzyka taki szok może spowodować ciężkie powikłania. Mam nadzieję, że Bert wiedział, co robi, kiedy prosił mnie, żebym zwrócił się do Steve'a o pomoc.
Ranek spędzam na rzeźbieniu, aż z laku powoli zaczyna wyłaniać się model nagrobka. Wokół tarczy umieszczam słowa wiersza. Z gwoździa robię gnomon. Imię Berta rzeźbię na godzinie dwunastej, Kate na szóstej, Mii na dziewiątej, a Dayiel na trzeciej.
Wszystkie nacięcia wypełniam złotą farbą, którą znalazłem w jednej z szafek. Całość bardziej przypomina roczny kalendarz niż zegar słoneczny.
Gotowe dzieło wygląda mało żałobnie, ale bardzo poprawia mi nastrój – przynajmniej coś zrobiłem. Pomaga mi wyrazić, choćby w przybliżeniu, to, co mógł mieć na myśli Bert, kiedy mówił o czasie. Czas jest to coś, co my, ludzie, po prostu sobie wymyśliliśmy.
Kiedy pracuję, zdaje mi się, że wyczuwam obecność Berta, ale nic nie widzę i nic nie słyszę. To tylko moja wyobraźnia.
Czasami ten i ów zagląda do szopy, ale ja nawet nie sprawdzam, kto. Nie zdarza się to często, więc pewnie Steve uprzedził, że chcę być sam.
Przychodzi Rosemary. Siada przy mnie i przez chwilę przygląda się mojej pracy. Patrzymy na siebie, uśmiechamy się, ale nie rozmawiamy. Myślę, że mówienie sprawia jej taką samą trudność jak i mnie. Rosemary dotyka lekko mojego ramienia i odchodzi. Obracam model na wszystkie strony i obserwuję, jak reaguje na zmieniające się oświetlenie. W końcu uznaję swoje dzieło za skończone. Akurat wchodzi Steve.
– Powinniśmy coś zjeść, zanim pojedziemy do Dallas. Dzwonił John, że udało mu się przewieźć ciała, ale koroner nie był zachwycony.
– Uwierz mi, Steve, musimy to zrobić. Przypuszczam, że żaden z nas nie jest tym zachwycony, ale to sprawa, którą po prostu trzeba załatwić. Nie mamy wyboru. Mam ze sobą aparat, ale nie zostało mi już dużo filmu. Czy w Dallas można gdzieś kupić film?
– Jasne, wezmę też swój aparat. Dostaniemy tam wszystko, co potrzeba. W tym samym miejscu można wywołać film i zamówić odbitki. Możemy nawet wszystko dać na ekspres. Pojedziemy tam zaraz, jak zrobimy zdjęcia.
– Dobrze. Trochę tu posprzątam i zaraz jestem. Czy w Dallas znajdziemy jakieś miejsce, gdzie zajmują się obróbką marmuru i granitu?
– Jest taka firma, nazywa się Capitol Monuments. Zamawialiśmy u nich tablicę na grób ojca. Możemy tam wstąpić, jak będziemy wracali od Johna. Albo możemy tam pojechać, kiedy będą wywoływali film. Jutro wszystko będzie zamknięte. Wiadomo, niedziela.
– Tak właśnie zrobimy. Za parę minut będę w domu.
W domu gwarno jak w ulu. Wszyscy są tacy przejęci i tacy zadowoleni, widząc siebie nawzajem, że bardziej to przypomina ślub niż pogrzeb. Rzucam ogólne „dzień dobry”, starając się nie wyjść na hipokrytę, a zarazem nie urazić niczyich uczuć. Nie jestem już taki rozbity jak wczoraj. Rosemary też jest w lepszej formie. W oczach tych ludzi musimy być najbardziej nieczułymi rodzicami i dziadkami, jakich nosi ziemia. Wyręcza nas Camille.
Przyjechała z Samem dziś rano i właściwie nie przestaje płakać.
Dziewczynki traktowała jak własne córki – tak często przyjeżdżała ze Stuttgartu, żeby się nimi zaopiekować pod nieobecność Berta i Kate. Zaczynały się nawet rozumieć z Kate, chociaż to dwie zupełnie różne osobowości. Twarz Camille jest spuchnięta i mokra jak po długim biegu.
Cieszę się z przyjazdu naszego najstarszego syna, Matta, i jego żony, Juliette. Matt ma zaczerwienione oczy i prawie się nie odzywa. Juliette robi, co może, żeby podtrzymać go na duchu. Tak więc, mamy tu całą naszą rodzinę, oprócz Kate, Berta, Mii i Dayiel. Po raz pierwszy odczuwam ich brak jako stratę nie tylko jakościową, ale także ilościową. Unicestwiona została prawie połowa naszej genetycznej przyszłości, to jest, przyszłości Rosemary i mojej. Dotąd nie brałem tego pod uwagę. Pozostała rozległa, pusta przestrzeń.
Nie miałem pojęcia, że zjedzie się tutaj taki tłum. Okazuje się, że między lotniskiem w Portland i Falls City kursuje teraz bezpośredni autobus. Transportem nowo przybyłych zajmują się siostra Berta, jego brat, Jim, oraz kilkoro przyjaciół i sąsiadów. Do Falls City nie tak łatwo trafić, jeśli się nie wie, gdzie to jest.
Jest kwadrans po dwunastej. Spieszę się z jedzeniem. Właściwie wcale nie jestem głodny, ale nie chcę, żeby mi się zrobiło słabo, zwłaszcza teraz. Steve mruga do mnie, po czym wychodzi z domu. Odczekuję dwie minuty i idę za nim. Samochód Steve'a stoi za bramą, słychać już warkot silnika. Wpadam po drodze do warsztatu, skąd zabieram swój model i aparat fotograficzny; zostawiłem go tutaj, ponieważ robiłem zdjęcia kolejnych faz przeistaczania się modelu. Model umieszczam na kawałku sklejki.
Wsiadam do samochodu z przodu, koło Steve'a.
Podróż do Dallas mija szybko, prawie nie rozmawiamy. Najpierw zatrzymujemy się przy sklepie fotograficznym, gdzie kupujemy trzy rolki kolorowego filmu, po dwadzieścia cztery klatki każdy. Obliczamy, że to wystarczy. Potem jedziemy do kostnicy.
Nie wygląda aż tak źle, jak się obawiałem; właściwie to nawet całkiem ładnie, wszystko w drewnie i przyciemnianym szkle. Budynek jest większy niż przypuszczałem. Najwidoczniej mają tu duże zapotrzebowanie na tego rodzaju usługi.
Kiedy jednak wchodzimy do środka, nie mamy żadnych wątpliwości, gdzie się znaleźliśmy. Mówi nam o tym przenikliwy zapach, poza tym jest cicho i głucho. Z biura wychodzi do nas rudawy, lekko łysiejący mężczyzna i wita się. To John. Steve podaje mu rękę i mówi, kim jestem. John patrzy na mnie trochę kpiąco.
– Jest pan pewny, że tego właśnie pan chce? Osobiście odradzam.
Potakująco kiwam głową. Nie mam ochoty na rozmowę. Moja wytrzymałość ma swoje granice i czuję, że jestem prawie u kresu.
Pobyt w kostnicy, w której przechowywani są moi najbliżsi, robi swoje.
– Czy widział pan już kiedyś spalone ludzkie zwłoki?
Znowu kiwam głową. Muszę być bardzo blady, ponieważ John proponuje, żebyśmy usiedli na fotelach w poczekalni. Siadamy.
Czuję, że powinienem coś powiedzieć, ale nie mam ochoty opowiadać mu o odwiedzinach Berta. John z pewnością nasłuchał się już takich historii. Ograniczam się do odpowiedzi na pytania.
– To było podczas drugiej wojny światowej. Pomagałem wyciągać zwłoki ze spalonych czołgów, niemieckich i amerykańskich. Wiem, jak to wygląda. Głównie pamiętam ten zapach.
– To nie będzie to samo. To pańska rodzina, a nie obcy czy wręcz nieprzyjaciele. Musiałem spryskać ciała formaldehydem, żeby nie cuchnęły i żeby zwolnić proces rozkładu. A ponieważ przechowujemy je tak długo, musimy trzymać je w lodówkach.
– Dlatego, między innymi, były u koronera – w naszych lodówkach zabrakło miejsca.