– Rozumiem.
Rozumiem, ale zaczynam mieć już tego wszystkiego dosyć.
Chcę się wycofać. Po kolorze twarzy Steve'a poznaję, że on też doszedł do podobnego wniosku. Nastawiam aparat i wstaję. Steve też wstaje. John podnosi się z fotela. Prowadzi nas wąskim korytarzem na tyły budynku. Na samym końcu są drzwi. Domyślam się, że tędy wnosi się zwłoki, żeby oszczędzać wrażeń ludziom mieszkających w sąsiedztwie.
Wchodzimy w ostatnie drzwi po prawej stronie. Jakiś przenikliwy odór miesza się z zapachem chemikaliów. Przypomina mi to zajęcia z biologii na uniwersytecie. W pomieszczeniu znajdują się cztery stoły, jeden mały, zaraz przy wejściu, nieco dalej drugi mały, a w głębi dwa duże. Każdy stół przykryty jest nieprzemakalnym materiałem, z jednej strony czarnym, z drugiej żółtym.
John chwyta za brzeg płachty okrywającej pierwszy mały stół i odwraca się do nas.
– Czeka was ciężka przeprawa. Jak będziecie mieli dosyć, po prostu dajcie znak. Nakryję je z powrotem i wyjdziemy stąd.
Milknie i bacznie nam się przygląda.
– Pierwsza jest ta, która najmniej się spaliła, niemowlę.
Obaj ze Steve'em cofamy się trochę, a John powoli, delikatnie zdejmuje okrycie. W pierwszym momencie przychodzi mi na myśl, że identycznie wyglądały ciała wykopane w Pompei i Herkulanum. Jest zupełnie białe i rysy twarzy są zatarte, mimo to nie ma najmniejszych wątpliwości, że to zwłoki małej dziewczynki.
Lewa stopa, złamana tuż powyżej kostki, wisi na strzępku czegoś, co kiedyś było ciałem. Tu i ówdzie widnieją zwęglone partie, których nie pokrył formaldehyd.
Steve i ja patrzymy po sobie. Obaj ciężko oddychamy. John bacznie nas obserwuje.
– Mam ją zakryć?
Wydaje mi się, że dam sobie radę. Obracam się do Steve'a. Kiwa głową. Zakładam, że jego kiwnięcie oznacza, żebyśmy brali się do roboty, ale nie jestem pewny. Ręce mi się tak trzęsą, że mam kłopoty z nastawieniem aparatu i skierowaniem go na ciało dziecka.
Czuję, że łzy ciekną mi po policzkach. Jest takie niepodobne do Mii, którą pamiętam. Kiedy widziałem ją po raz ostatni, siedziała na kolanach Kate i uśmiechała się do mnie przez szybę samochodu.
Trudno uwierzyć, że to jedna i ta sama osoba. Robię zdjęcia z boku, potem z góry, pochylając się nad stołem i wdychając świdrujący płuca odór rozkładającego się ciała i chemikaliów. Steve robi to samo. John przykrywa Mię i wyprowadza nas na korytarz.
– Słuchajcie, nie mam pojęcia, dlaczego to robicie, ale nie potrzebuję tutaj kolejnych zwłok. Pchacie się w coś, co was przerasta. Ja tu pracuję, ale wątpię, żebym się zdobył na robienie zdjęć swojej rodzinie, gdyby przytrafiło mi się coś tak okropnego.
Opieramy się plecami o ścianę korytarza, głęboko oddychamy i próbujemy dojść do siebie. Mam wrażenie, że tylko siłą woli powstrzymuję się przed zwymiotowaniem.
– Nic nam nie będzie. To po prostu niełatwe. Bardzo zależy nam na tych zdjęciach. To jedyne, co nam pozostanie po najbardziej kochanych ludziach pod słońcem. W porządku, Steve? Możemy wracać?
Steve kiwa głową. John ponownie otwiera drzwi. Odór nie wydaje się już taki straszny. Nasze ubrania zdążyły nim przesiąknąć, więc szok nie jest już tak duży. John podchodzi do drugiego małego stołu. Ściąga przykrycie. Tym razem utrzymanie nerwów na wodzy kosztuje mnie znacznie więcej wysiłku. Dayiel straciła w wypadku czubek głowy. Myślę o Kennedym i jego żonie, wyciągniętej w poprzek tylnego siedzenia limuzyny, szukającej odstrzelonego kawałka jego czaszki.
Widoczne są jeszcze pofałdowania mózgu. Dayiel ma również obcięte obie ręce powyżej łokci i obie nogi powyżej kolan. Gdyby przeżyła, wyglądałaby jak jedno z tych kalekich dzieci, ofiar talidomidu. Nie mogę uwierzyć, że patrzę na Dayiel, małą, ruchliwą jak żywe srebro dziewczynkę, z niebieskimi oczami i złotymi loczkami. Nad karkiem dostrzegam kępkę sczerniałych włosów, być może jej włosów, ale teraz już nie ma w nich życia.
Zaczynam robić zdjęcia i nagle wszystko zaczyna wirować mi przed oczami. W ostatniej chwili łapię się stołu, na którym leży Dayiel. John przysuwa się do mnie, ale biorę się w garść. Przyciskam migawkę aparatu. Wtedy słyszę, że coś się dzieje ze Steve'em.
Obracam się. Steve opiera się plecami o ścianę i wolno osuwa na podłogę. John chwyta go pod ramiona i wyprowadza na zewnątrz.
Ja zostaję i robię jeszcze dwa zdjęcia. Powtarzam sobie, że tak naprawdę, to wcale nie Dayiel. Zadziwiające, jak łatwo ulegamy złudzie cielesności i wierzymy, że to wszystko, czym jesteśmy. To przecież prawdziwa farsa. Zastanawiam się, czym dla kogoś w wieku Dayiel jest taka całkowita zmiana, przejście do innego świata.
Zaraz jednak odpowiadam sobie, że pojęcie wieku ma źródło wyłącznie w naszych ludzkich ograniczeniach, w naszej „czasowej” koncepcji rzeczywistości. W najlepszym wypadku cała rzecz sprowadza się do określenia, jak długo przebywamy w konkretnym ciele.
Pocieszony tymi wnioskami odzyskuję równowagę. Wyglądam na korytarz. Steve i John siedzą w poczekalni. Podchodzę do nich.
John obraca się do mnie.
– Steve twierdzi, że może już wrócić. Chce po raz ostatni zobaczyć swojego brata. Nie jestem pewny, czy to dobry pomysł.
Patrzę na Johna, a potem na Steve'a.
– Poczekaj tutaj, Steve, masz już dosyć. Wiem, że twoja rodzina to katolicy. Nie mam pojęcia, na ile w to wierzysz, ale jeżeli przyjmujesz istnienie duszy, to musisz się zgodzić, że to, co widzimy, to tylko puste ciała. Wiem, że to brzmi przerażająco, ale to już nie są oni. Oni czują się dobrze. Wiem to od Berta.
Steve siedzi pochylony, ogląda swoje dłonie, bawi się aparatem. Powoli nabiera kolorów. Podnosi głowę.
– Dobra, masz rację. Jestem gotowy. Teraz wydaje mi się, że właśnie o to chodziło Bertowi, że to taki test.
Znowu zagłębiamy się w korytarz, John prowadzi. Sprawdzam, ile mam filmu na rolce. Okazuje się, że zostały już tylko dwie klatki i będę musiał założyć nowy film. Zapasową rolkę trzymam w kieszeni.
Wchodzimy do pokoju. Staram się nie oddychać zbyt głęboko.
John ściąga przykrycie z pierwszego z dużych stołów. Zatyka mi dech w piersiach. To Bert! Wygląda jak rzeźba Zadkine'a w Rotterdamie. Głowa odchylona, plecy wygięte w łuk. Kikuty obu rąk wyrzucone nad głową, jakby sięgały ku niebu. Usta otwarte w niemym krzyku. Wstrząsający widok, jeśli uznać, że to właśnie jest rzeczywistość. Steve nie odzywa się. Patrzę na niego. Uśmiecha się smutno.
– Właśnie tak to sobie wyobrażałem, że krzyczał, próbował się stamtąd wydostać. Cieszę się, że to zobaczyłem. Teraz mi będzie łatwiej. Bert był moim wielkim, starszym bratem. Nigdy się nie poddawał. Jedną z najgorszych rzeczy w tym wszystkim było dla mnie to, że nic nie zrobił. Teraz już wiem, że starał się, jak mógł. Walczył do końca. To cały Bert, Nigdy – się – nie – poddawaj – Woodman. Jak zawsze, dał z siebie wszystko.
Zaczynamy pstrykać zdjęcia. Ciało jest spalone prawie do kości, ale widać, że Bert był potężnym mężczyzną. Nogi są w kawałkach, największy ma dziesięć centymetrów długości. Ręce trzyma wyciągnięte ponad głową, ale obie są wyrwane ze stawów.
W jego otwartych ustach widać wszystkie zęby; skóra na twarzy spaliła się do szczętu.
Wszystko to odnotowuję w pamięci, robiąc dwa ostatnie zdjęcia. Zmieniam film. Mam stary aparat, bez automatycznego przewijania. Kręcę korbką, trzęsącymi się rękami zakładam nową rolkę, zamykam pokrywę i wracam do fotografowania. Steve nie ma już sił. Stoi tylko, patrzy na brata i płacze.
Pytam, czy możemy zrobić krótką przerwę, zanim zobaczę Kate.
Wiem, że najtrudniejsze dopiero przede mną. Te wszystkie nasze zabawy tysiące wspólnie przeczytanych książek, noce spędzone przy jej łóżku, kiedy była chora, popychanie huśtawki i karuzeli na placu zabaw, a czasami przejażdżki na prawdziwej karuzeli w wesołym miasteczku. Jak ona się przy tym śmiała! Zbyt wiele łączyło nas za życia, żeby teraz o tym zapomnieć.