Wracamy. John ściąga przykrycie z Kate. Żółto – czarny plastik przypomina mi o tych wszystkich wypadkach drogowych, które widziałem w ciągu swojej kilkudziesięcioletniej kariery kierowcy.
Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś zobaczę swoje pierworodne dziecko zawinięte w jeden z nich.
Z całej czwórki Kate najtrudniej rozpoznać. Dolna część tułowia to masa nie spalonych, a tylko osmalonych wnętrzności. Za to jej nogi, jej śliczne, długie nogi, są potrzaskane na kawałki, i wyglądają jak puzzle albo jak wykopane z ziemi i poskładane razem kości dinozaura. Kiedy patrzę na jej twarz, zamknięte usta, puste oczodoły w poczerniałej kości, gdzie niegdyś były intensywnie zielone oczy – czuję, że dłużej tego nie wytrzymam.
Staram się nie patrzeć poza wizjer. Póki nie odrywam oka od aparatu, wszystko wydaje się takie sztuczne, nieprawdziwe, jak w telewizji.
W końcu mam już dosyć. Wychodzę na korytarz, Steve za mną. John przykrywa Kate i też wychodzi. Obaj ze Steve'em jesteśmy mokrzy od potu. Nogi mam jak z waty. Krople potu na czole są zimne. John sadza nas w poczekalni i po paru minutach wraca z dwoma szklaneczkami whisky. Powoli sączę trunek. Steve wychyla swój jak prawdziwy Oregończyk. John stoi przed nami.
– Nie wierzyłem, że dacie radę. Straszna robota. Chciałbym, żebyście obaj wiedzieli, jak bardzo mi przykro, że doszło do tego wszystkiego. Taki piękny i cywilizowany stan jak Oregon nie ma nic na swoje usprawiedliwienie, zezwalając na ten proceder. Ta czwórka to nie są pierwsze ofiary wypalania pól, które trafiły do tego budynku. To hańba.
Wyjmujemy filmy z aparatów. John wraca do biura. Kiedy kończę przewijać film w swoim aparacie, czuję się nieco lepiej.
W każdym razie już się nie pocę. Idę poszukać toalety. Jest mi tak gorąco, że chcę się trochę odświeżyć. Toaletę znajduję w którymś z bocznych korytarzy.
Zdejmuję koszulę i podkoszulek. Nadają się do wyżęcia. Zawsze miałem skłonność do pocenia. Napełniam małą umywalkę i wkładam rzeczy do wody. Starannie je wygniatam, żeby wypłukać drażniący fetor. Potem mocno wykręcam i wkładam z powrotem na siebie. Co za ulga. Właśnie kończę, kiedy do toalety wchodzi Steve. Mówię mu, co zrobiłem. Steve ma na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawem. Ściąga ją przez głowę i robi to samo.
Jest szczupły, ale ma mocne ręce i jest bardziej owłosiony niż myślałem, choć nie aż tak bardzo jak Bert czy ja.
– Boże, cuchnę jak ogier chory na szkorbut.
Wyciera się mokrą koszulką pod pachami i na brzuchu, potem raz jeszcze ją płucze, wyżyma, po czym wciąga z powrotem na siebie. Wychodzimy z toalety mokrzy i rześcy, przygotowani na skwar oregońskiego lata.
Sklep fotograficzny znajduje się niedaleko kostnicy. Prosimy tylko o wywołanie filmu, potem zdecydujemy, z których ujęć zamówimy odbitki. Okazuje się, że wszystko da się załatwić tego samego dnia.
Wychodzimy i jedziemy do Capitol Monuments. Na szczęście, zakład jest otwarty. Wyciągam z samochodu model nagrobka. Steve w tym czasie wchodzi do środka i zaczyna rozmawiać z pucołowatym mężczyzną. Otacza ich kamienny las nagrobków i marmurowe płyty. Wygląda to jak cmentarz pod dachem. Steve właśnie opowiada o śmierci Berta w kraksie na 1 – 5. Kiedy podchodzę, przedstawia mnie. Pucołowaty mężczyzna jest niezwykle sympatyczny. Prawdopodobnie kamieniarze wliczają to w zakres swoich zawodowych obowiązków, podobnie jak właściciele zakładów pogrzebowych.
Pokazuję mu model i wyjaśniam, o co mi chodzi. Pucołowaty mężczyzna nie może zrozumieć, że nie ma to być normalny zegar słoneczny ani żaden symbol religijny. Chcę, żeby to był symbol wiekuistego życia, wiecznego jak wędrówka słońca na niebie, a przynajmniej jego pozorna wędrówka: to kolejny przykład iluzji czasu, którą ludzkość karmi się od tysiącleci.
Zaczynamy się zastanawiać, z jakiego kamienia ma być wykonany nagrobek. Mamy do wyboru ponad pięćdziesiąt możliwości. Podoba mi się ciemnoszary granit, ale pucołowaty twierdzi, że w tutejszych warunkach atmosferycznych lepiej spisuje się inny rodzaj granitu o nazwie sierra.
Różnica w odcieniu jest niewielka, więc zgadzam się na sierrę.
Wtedy okazuje się, że w magazynie sierry nie mają, ale mogą zamówić. W moim przypadku to bez znaczenia. I tak nie będę już tego oglądał. Najprawdopodobniej nigdy też nie zobaczę gotowego nagrobka.
Steve spogląda na zegarek. Opuszczamy zakład kamieniarski i wychodzimy na rozpaloną ulicę. Wracamy do fotografa. W samochodzie Steve'a działa klimatyzacja, ale mimo to zatyka nas z gorąca.
Kiedy oglądamy negatywy, jesteśmy zawiedzeni. Właściwie żaden nie nadaje się do reprodukcji. Byliśmy tacy zdenerwowani i roztrzęsieni, że przy robieniu zdjęć popełniliśmy wszystkie możliwe błędy. Jest trzecia. Jutro niedziela, a pogrzeb we wtorek.
Pytamy, do której musielibyśmy dostarczyć nowe filmy, żeby negatywy były gotowe na poniedziałek. Okazuje się, że zamykają o szóstej. Steve dzwoni ze sklepu do kostnicy. John mówi, że zwłok jeszcze nie odesłał, ale może je zatrzymać tylko do czwartej, ponieważ w soboty biuro koronera jest czynne tylko do piątej.
Kupujemy kolejne filmy. Pędzimy jak wariaci do zakładu pogrzebowego. W ciągu pięciu minut jesteśmy z powrotem w tym samym pokoju. John pokazuje nam kilka zdjęć, które jego syn zrobił polaroidem. Przydadzą nam się, jeśli i tym razem zmarnujemy nasze.
Jesteśmy teraz o wiele spokojniejsi i bardziej skupieni na pracy.
Każdy swój ruch, każde ustawienie aparatu kontroluję pod kątem technicznej jakości zdjęć. Zadziwiające, jak szybko człowiek może się do wszystkiego przyzwyczaić. Kończymy w pół godziny.
Podczas fotografowania obaj płaczemy, ale nie przeszkadza nam to w pracy. Dziękujemy Johnowi z całego serca.
Przewijamy filmy i jedziemy do fotografa. Docieramy tam ze sporym zapasem czasu, jeśli w ogóle istnieje coś takiego, jak zapas czasu. Oddaję Steve'owi jego aparat; wyjąłem film, kiedy on prowadził. Dowiadujemy się, że jeśli poczekamy, negatywy i próbne odbitki można będzie obejrzeć jeszcze przed zamknięciem sklepu.
Odnoszę wrażenie, że oglądali poprzednie negatywy i że wiedzą, co zawierają. Sklep prowadzą dwie młode, bardzo uczynne kobiety. Umawiamy się, że wrócimy za dziesięć szósta i znowu zanurzamy się w rozedrgane, upalne powietrze. Śmierć w taką pogodę powinna być zakazana. Steve zawraca od samochodu.
– Muszę napić się piwa. Znam jedno takie miejsce, z pełną klimatyzacją. To kilka kroków stąd.
– Dobry pomysł, Steve. Mogę iść wszędzie, byle tylko było trochę chłodniej.
Wchodzimy do lokalu, w którym od strony ulicy znajduje się bar. Po drodze do stolika Steve zamawia dwa kufle piwa z beczki.
Czuję, jak uchodzi ze mnie powietrze. Wyciągam się na krześle.
Steve wychyla swoje piwo w dwóch wielkich haustach. Jest takie zimne, że aż bolą oczy.
– Steve, wiesz, co chciałbym zrobić, skoro i tak czekamy na te zdjęcia?
Pytanie jest naturalnie czysto retoryczne, ale Steve zdaje się niczego nie podejrzewać.
– Jak daleko jest stąd do miejsca wypadku? Myślisz, że zdążymy pojechać tam i wrócić przed zamknięciem sklepu?
Steve długo patrzy na zegarek, potem wysącza ze szklanki resztki piany.
– Moglibyśmy zdążyć, ale to byłoby na ostatnią chwilę. Wątpię zresztą, żebyśmy coś tam znaleźli. Dokładnie już posprzątali, pokazywali to nawet w telewizji.
– Chciałbym zobaczyć, na co patrzyli w swoich ostatnich chwilach. Myślę, że to mnie do nich zbliży.
Steve wstaje, zasuwa krzesło, kładzie pieniądze na stole.