Wychodzi z baru. Szybko dopijam piwo i wybiegam za nim na ulicę. Znowu zderzam się z falą gorąca.
Steve jedzie szybciej niż poprzednio, ale nie na tyle, żebym się denerwował. Prawie nie rozmawiamy. Steve stale zerka na zegarek.
– Zdążymy dojechać i wrócić, będziemy mieli jakieś dziesięć minut, żeby rozejrzeć się na miejscu. Sam jeszcze tam nie byłem, po prostu nie miałem już siły. Do wjazdu na 1 – 5 mamy dwadzieścia kilometrów. Południowa nitka jest rozkopana. Powinniśmy zdążyć.
Kiedy wjeżdżamy na północną nitkę autostrady międzystanowej nr 5, wyglądam przez okno i zastanawiam się, co mogli wtedy widzieć Kate, Bert albo dzieci. Mam też nadzieję, że się ze mną jakoś skontaktują. Wprawdzie od wypadku minęły już cztery dni, ale po raz pierwszy jestem tak blisko miejsca, w którym odeszli z tego świata. Gazety podawały, że zdarzyło się to koło czwartej po południu. Właśnie zbliża się czwarta.
Nie dzieje się jednak nic niezwykłego poza tym, że krajobraz nosi na sobie piętno dziewiczości, jakby nigdy nie stanęła tutaj ludzka stopa. Po mojej prawej stronie, na zasadniczo płaskim terenie widzę samotny, zgrabny pagórek. Kate musiała zwrócić na to uwagę. Jako geolog z zamiłowania z pewnością potrafiłaby to wytłumaczyć.
Na tym odcinku autostrada jest dwukierunkowa. W obie strony pędzą olbrzymie ciężarówki i, biorąc pod uwagę tłok na drodze, jadą o wiele za szybko. Tutaj obowiązuje zakaz wyprzedzania.
Chłopcy będą musieli nadrobić stracony czas. Wkrótce samochody jadące na południe wracają na swoją nitkę. Jeszcze pięć kilometrów i dojeżdżamy do miejsca wypadku. Steve zatrzymuje się na poboczu. Wychodzimy na drgające od skwaru powietrze i rozglądamy się. Nawierzchnia drogi jest czarna i popękana. Tylko pobieżnie przeglądałem gazety, które wczoraj wszyscy podtykali mi pod nos, ale pamiętam, że pożar trwał kilka godzin. Zdaje się, że z rozbitej ciężarówki wyciekła ropa, co w połączeniu z ładunkiem trocin, który przewoziła, dało niezły zapłon. Na drodze znajduję metalową płytkę. Czyszczę ją, to tabliczka firmowa Corvette. Musimy uważać; samochody i ciężarówki śmigają obok nas – nikt nie schodzi poniżej setki. Chyba niczego się nie nauczyli.
– Steve, lepiej się stąd zbierajmy. Mnie to wystarczy. Trudno przewidzieć, kiedy zrobi się korek i możemy nie zdążyć do fotografa.
Wskakujemy więc do samochodu i ruszamy na północ, kontynuując podróż, której Kate, Bert, Dayiel i Mia mieli już nie zakończyć.
Kiedy zatrzymujemy się przed sklepem fotograficznym, jest za dziesięć szósta. Dziewczyny przynoszą negatywy i odbitki kontaktowe. Dają nam także przeglądarkę i szkła powiększające. Tym razem nie popełniliśmy błędów. Steve chce, żebym ja zdecydował, z których zdjęć zamówimy duże odbitki. Nie jestem pewny, o co dokładnie chodziło Bertowi, poza tym że fotografie miały pomóc w walce z wypalaniem pól. Wybieram więc te, które najlepiej pokazują, jak straszliwie zostały okaleczone ich ciała. Zdaję sobie sprawę, że po pogrzebie fotografie będą jedynym dowodem. Za dwa dni odbędzie się kremacja i, z punktu widzenia zwykłych śmiertelników, ciała przestaną istnieć.
Wybieram dwadzieścia zdjęć. Resztę negatywów i próbnych odbitek pakuję do osobnej torebki.
– Czy to zdjęcia ofiar środowej katastrofy na 1 – 5?
– Zgadza się.
Steve patrzy na mnie niepewny, czy powinniśmy im mówić.
– Jesteście z policji? Jak zdobyliście te zdjęcia? Nie mogłam się powstrzymać, żeby ich nie obejrzeć. Są makabryczne.
– Nie jesteśmy z policji. Jestem ojcem tej kobiety i dziadkiem dzieci. Mój przyjaciel jest bratem tego mężczyzny i wujkiem dzieci. Zrobiliśmy te zdjęcia, żeby mieć po nich jakąś pamiątkę.
Dziewczyna patrzy na mnie nieufnie, sprawdzając, czy sobie z niej nie żartuję. Kiedy widzi, że nie, unosi ręce do ust.
– Co za potworna pamiątka! Nie rozumiem, jak mogliście to zrobić. Właśnie mówiłam o tym koleżance, prawda, Diana?
– Cóż, nie było to łatwe, ale w końcu udało się. W pewnym sensie musieliśmy to zrobić. Ile jestem winien za wszystko razem? Świetna robota. Czy mógłbym prosić o jeden rachunek za powiększenia, wywołanie filmów i próbne odbitki? Zapłacę od razu. Po powiększenia mój przyjaciel zgłosi się, kiedy będą gotowe.
Dziewczyna notuje numery wybranych przeze mnie zdjęć.
Wszystko razem będzie kosztowało prawie dwieście dolarów. Wyciągam z kieszeni dwa banknoty studolarowe. Zerka na nie podejrzliwie, jakby niepewna, czy są prawdziwe. Po chwili wydaje mi resztę.
– Bardzo nam przykro z powodu tego wypadku. Czy to nie straszne, to wypalanie pól?
– Wiem tylko, że to zabiło moją rodzinę. Tam gdzie mieszkamy, nie dopuszcza się do takich idiotyzmów.
Odwracamy się i wychodzimy. W samochodzie panuje skwar.
Jest już szósta wieczorem, a ciągle jest niemiłosiernie gorąco.
Bądź co bądź, to sierpień. Opieram głowę o zagłówek. Patrzę przed siebie, ale widzę tylko jakieś szare plamy, rozmazane kontury. Wszystko jednak załatwiliśmy: nagrobek, zdjęcia. Muszę dać Steve'owi pieniądze i mój adres w Paryżu, żeby mi wysłał odbitki.
Dzisiaj nie mamy już nic do roboty. Wreszcie mogę odpocząć.
Mam nadzieję, że tej nocy uda mi się zasnąć. Potrzebuję snu.
Jestem śmiertelnie zmęczony. Boję się pogrzebu. Mam tylko jeden garnitur, jedną białą koszulę, jeden krawat i jedną porządniejszą parę butów. Strojenie się na rozmaite okazje to nie w moim stylu.
Rozdział IX
Kiedy budzę się rano we wtorek, z dołu dobiegają odgłosy sugerujące, że odbywa się tam jakieś huczne przyjęcie. Czuję się wypoczęty. Obracam się i napotykam wzrok Rosemary.
– Uśmiechałeś się przez sen. Miło cię znowu widzieć w takiej formie.
– A ty dobrze spałaś?
– Jak zabita, ale nic mi się nie śniło, ani Kate, ani nikt inny.
– Ty wyglądałeś, jakbyś miał wspaniałe sny, jestem pewna, że o nich.
– W ogóle nie pamiętam, co mi się śniło.
Wstajemy z łóżka. Rosemary pierwsza bierze prysznic. Mój zegarek pokazuje dziewiątą – dawno już nie spałem tak długo.
Kiedy schodzę na dół, spostrzegam, że jak wczoraj żywnością, tak dziś cały dom zapełnił się kwiatami. Największy ruch panuje w kuchni. Nie jadłem nic od wczorajszego obiadu, więc jestem wyjątkowo głodny. Przyrządzam sobie jajecznicę z kilkoma plastrami bekonu. Wprawiam Claire w niepomierne zdziwienie, całując ją na dzień dobry. Stale zapominam, że jestem w Oregonie.
Gdybym to samo zrobił na ulicy, pewnie zostałbym aresztowany za gwałt albo napastowanie kobiet.
Przy śniadaniu rozmawiamy o muzyce, która będzie towarzyszyć ceremonii. Rosemary chciałaby Pawanę dla zmarłej infantki Ravela – ulubioną melodię Kate – ale nikt z nas nie zna tego utworu. Matthew proponuje Wpuśćcie klownów - lubili ją oboje z Bertem, w pewnym sensie była to „ich” piosenka. Pamiętam ją z ich wesela.
Jest wśród gości młoda gitarzystka. Oprócz Klownów zagra muzykę, którą skomponowała specjalnie dla Berta i Kate. Zdaje się, że w ogólniaku była bliską przyjaciółką Berta. Claire i Jo Ellen chciałyby też coś religijnego, skoro nie będzie mszy pogrzebowej. Proponuję Stabat Mater, ale zwycięża Ave Maria.
Steve i ja będziemy głównymi mówcami; mamy przemawiać zaraz po przedstawicielu Międzynarodowej Szkoły w Monachium.
Uczniowie, nauczyciele i pracownicy administracyjni złożyli się na bilet, żeby mógł wziąć udział w pogrzebie.
W orszaku pogrzebowym nie widzę żadnego z tutejszych dziwacznych samochodów, choć ich ogólna liczba jest zaskakująco duża, jak na takie małe miasteczko. Na czele kolumny jedzie policjant; przez całą drogę do Dallas nie przekraczamy sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.