Выбрать главу

Za sprawą Johna pomieszczenie, w którym odbędzie się ceremonia, jest wspaniale udekorowane. Do wszystkich tych kwiatów dokładamy te, które przywieźliśmy ze sobą. Wchodzimy w milczeniu, parami, Rosemary u mojego boku.

Zajmujemy miejsca. Sala jest pełna, mnóstwo ludzi stoi pod ścianami i w drzwiach. Bert był tutaj bardzo lubiany, także z naszej strony przybyło wielu żałobników, a ponieważ sprawa stała się głośna, wielu przyjechało naprawdę z daleka.

Rozglądam się, wypatrując przedstawicieli władz stanowych czy farmerów, ale nie widzę nikogo takiego. John, właściciel zakładu pogrzebowego, obiecał, że da mi znać, jeśli kogoś rozpozna.

W odpowiednim momencie wchodzi na mównicę i krótko przemawia. Po nim wychodzi Steve i opowiada o swoim starszym bracie. W pewnej chwili prawie zaczyna płakać. Doug, najlepszy przyjaciel Berta, dwumetrowe chłopisko, siedzi w pierwszym rzędzie z twarzą skrytą w dłoniach i rozpaczliwie szlocha. Kiedy Steve kończy, John daje mi znak. Wchodzę na mównicę. Podobnie jak Steve nie mam żadnych notatek.

Zaczynam od tego, że przybywając po raz pierwszy w życiu do Oregonu, wiozę ze sobą wielki smutek. Chowaliśmy nasze dzieci z nadzieją, że nigdy im się nie przydarzy coś tak okropnego.

A teraz, w kilka minut, wszystko przepadło. Chciałbym wiedzieć, dlaczego wciąż zezwala się na wypalanie pól. Czy ci, którzy podejmują decyzję, nie obawiają się, że pewnego dnia to oni albo ktoś z ich najbliższych może się znaleźć w jednej z tych trumien?

Oglądam się za siebie, zbierając siły. Jak zdusić w sobie taki żal?

– Dowiaduję się coraz więcej o tych oregońskich uprawach traw. Czytałem gazety, przysłuchiwałem się licznym rozmowom.

Prawda jest okrutna. Pytam więc, czy jest na tej sali ktoś, kto mi wyjaśni, dlaczego wciąż się to robi; ktoś, kto stanie w obronie tego obrzydliwego procederu? Jeśli tak, niech powie to teraz albo niech spotka się ze mną po ceremonii.

Nie chcę przemawiać długo, ale chcę im uzmysłowić rozmiary straty, jaką ponieśliśmy. Mówię zwłaszcza o Kate i dzieciach.

Opowiadam o jej życiu, potem o jakże krótkim życiu dziewczynek.

Mówię też, że zawsze uważaliśmy Berta za członka naszej rodziny: wyglądał jak my, zachowywał się jak my, był po prostu jednym z nas, chociaż nigdy nie zapomniał o swoich oregońskich korzeniach. Szczyciliśmy się nim i oto jaka spotkała go nagroda: został zmasakrowany, spalony i wgnieciony w asfalt tej straszliwej 1 – 5.

– Chociaż ja i moja rodzina, z wyjątkiem Berta, nie jesteśmy Oregończykami, prawie połowa z nas pozostanie tu już na zawsze.

Ale nie z własnego wyboru. – Znowu odwracam się i patrzę na udekorowane trumny. – Nasi bliscy będą spoczywać w ziemi Oregonu aż po kres swej materialnej egzystencji. Mam nadzieję, że odpowiedzialni za ich straszną śmierć hodowcy traw, handlowcy i urzędnicy stanowi rozważą wszystko jeszcze raz i zakończą ten skandaliczny proceder. Muszą to zrobić! Coś takiego nie może mieć miejsca w żadnym cywilizowanym społeczeństwie.

Zdaję sobie sprawę, że to ostre słowa, ale przemawia przeze mnie niepohamowany gniew. Nie miałem zamiaru być aż tak bezwzględny.

Każde z naszych pozostałych dzieci, nawet Robert, podchodzi do mównicy, żeby powiedzieć parę słów. Przemawia też kilkoro Woodmanów. Jo Ellen, chyba jedyna w ich rodzinie praktykująca katoliczka, czyta fragment z Nowego Testamentu. Claire jest zbyt zakłopotana, żeby powiedzieć coś od siebie. Spoglądam na Rosemary, sprawdzając czy nie chciałaby wystąpić, ale ona ma twarz mokrą od łez, uśmiecha się i kręci przecząco głową.

Trumny stoją zaraz za mównicą. Są drewniane, ze zdobieniami.

Naturalnie, zamknięte. Mam wrażenie, że są mniejsze niż normalne; ostatecznie, do przechowania tych żałosnych szczątków do czasu kremacji nie potrzeba pełnowymiarowych trumien.

Później przechodzimy trzy ulice dalej, do miejsca, gdzie przygotowano bufet. Zjawia się tam nawet więcej osób niż widziałem na samej ceremonii. Pewnie stali na zewnątrz. John zamontował tam głośniki dla tych, którzy nie dostali się do środka. Po drodze pytam go, czy zauważył kogoś, z kim mógłbym pomówić o wypalaniu pól. Potrząsa głową, że nie.

Po pogrzebie zbieramy się w domu Claire Woodman. Niemal histeryczny nastrój dzisiejszego ranka gdzieś się ulotnił. Wszyscy pakują się, rezerwują miejsca w samolotach, korzystając z jedynego w domu telefonu, i żegnają się. Towarzyszy temu wiele emocji i, jak zawsze przy pożegnaniach, mnóstwo łez. Odnoszę nawet wrażenie, że większość dopiero teraz zdała sobie sprawę z nieodwołalności tego wszystkiego. Steve właściwie nie wysiada z samochodu, po kolei odwożąc gości na lotnisko. Camille i Sam wybierają się do stanu Waszyngton, na wyspę w pobliżu Seattle, gdzie mieszka siostra Sama. Matt i Juliette lecą do swoich przyjaciół, do Filadelfii. Domyślam się, że wszyscy oni szukają teraz jakichś bliskich sobie ludzi, spoza rodziny, z którymi mogliby dzielić swój ból.

Rosemary, Robert i ja wyjeżdżamy ostatni. Staramy się, jak możemy, usunąć ślady pobytu tylu osób w tak ograniczonej przestrzeni. Nie jest jednak aż tak źle, jak sądziłem. Claire chyba w ogóle nie kładła się spać, sprzątając po ostatnim wieczorze.

Pakuję moją torbę, po czym idę do koni. Zawsze zdumiewa mnie ich niesamowita siła i witalność. Nie wiem, na czym to polega, ale w ich łagodności jest równocześnie coś takiego, że znowu się rozklejam. Przytulony do Ginger, mniejszego z dwóch koników, płaczę z nieutulonego żalu. Nie mam pojęcia, ile to trwa, chyba niezbyt długo, ale wydaje mi się, że całą wieczność.

Wycieram twarz i oczy chusteczką, otrzepuję się z siana i końskiej sierści. Jestem gotów. Czuję, jak wzbiera we mnie fala gniewu – na daremność, bezużyteczność tego wszystkiego – i wypiera paraliżujące poczucie straty.

Kiedy wracam do domu, Rosemary, Robert i Steve już czekają.

Wszystkie bagaże, również moje, są w samochodzie. Kiedyś powiedziałem, że mógłbym tu zostać, żeby walczyć z farmerami wypalającymi pola. Chyba nikt mi nie uwierzył.

Żegnam się z Claire, Jo Ellen i Dianą. Trzymam się całkiem nieźle, one zresztą też, chociaż pożegnanie odbywa się właściwie bez słów. Steve dzisiaj już po raz czwarty siada za kierownicą.

Samolot do Los Angeles mamy o pierwszej. Moja siostra, Jean, i jej mąż, Leo, będą czekać na nas na lotnisku. Chcę podzielić się z nimi tym, co czuję, zwłaszcza z Jean. Sądzę, że Rosemary też tego potrzebuje. Ona i Jean przyjaźniły się jeszcze przed naszym ślubem. Wtłaczam się na tylne siedzenie. Rosemary ogląda oregońskie widoki przesuwające się za szybą. Robert śpi.

CZĘŚĆ TRZECIA

Ugoda

Rozdział X

Lot wydaje się nam bardzo długi, ale w rzeczywistości trwa tylko parę godzin. Rosemary siedzi obok mnie, przy oknie. Samolot jest wypełniony mniej więcej w trzech czwartych.

Przeglądam gazety, w których jest coś na temat wypadku. Wiele artykułów cytuje relacje naocznych świadków. Pierwsze, które czytam, pochodzą ze „Statesman Journal” i „Oregonian”. Zawierają podsumowanie akcji ratowniczej: trzydziestu siedmiu rannych, dwadzieścia trzy samochody zniszczone lub uszkodzone, siedmioro zabitych, dwadzieścia osiem osób przewieziono do szpitala w Albany, a nie wymienioną liczbę osób do szpitala w Corvalis. Niewiele jest o stanie rannych. Wciąż jeszcze nie zidentyfikowano wszystkich ofiar śmiertelnych.

Jak się dowiadujemy, wypadek wydarzył się około czwartej po południu. Północną nitkę autostrady międzystanowej nr 5 na przestrzeni kilkuset metrów pokryły szczątki rozbitych i płonących samochodów. Dopiero po północy, osiem godzin później, autostrada znowu została otwarta dla ruchu.