Выбрать главу

Czy tyle właśnie było warte życie naszej rodziny? Postanawiam, że muszę coś zrobić w tej sprawie – jeszcze nie wiem co – po prostu coś.

Podchodzimy do lądowania. W sali przylotów dostrzegam Jean i Leo wymachujących do nas rękami. Padamy sobie w objęcia, ja z Jean, Rosemary z Leo. Stoimy tak i płaczemy. Robert trzyma się z boku. Leo pierwszy bierze się w garść.

– Zaparkowałem pod zakazem postoju. Chodźmy, bo na domiar wszystkiego będę musiał zapłacić pięćdziesiąt dolarów kary.

Rusza truchtem, nieco kulejąc, ponieważ od dawna ma kłopoty z kolanami. Jean bierze nas pod ręce. Torujemy sobie drogę do wyjścia z lotniska. Z głośników dobiegają informacje o zakazie parkowania. Leo przyprowadza samochód.

Wrzucamy nasze bagaże, po czym sami pakujemy się do środka. Mamy do przejechania spory kawałek drogi – przez góry Santa Monica do doliny San Fernando i dalej, do Canoga Park, gdzie mieszkają Jean i Leo. Rozmowa jakoś się nie klei, ale o czym tu rozmawiać. Zwykle, kiedy się spotykaliśmy, mieliśmy sobie mnóstwo do powiedzenia.

Leo obraca się do mnie.

– Co tak naprawdę stało się w Oregonie, Will? Oglądaliśmy telewizję, czytaliśmy gazety, ale zupełnie nie możemy się połapać, o co w tym wszystkim chodzi.

Oglądam się na Rosemary i widzę, że ona nie chce o tym mówić. Postanawiam spróbować.

– O ile się orientuję, Leo, tego w ogóle nie da się zrozumieć, chyba tylko zakładając, że kryje się za tym chęć zysku i, prawdopodobnie, jakieś polityczne machlojki. Prawie bym wolał, żeby zginęli na wojnie czy coś w tym rodzaju, wtedy miałoby to przynajmniej racjonalne wytłumaczenie.

Jean aż podskakuje.

– Chyba nie mówisz poważnie. Co kto może zyskać na ich śmierci?

Podaję jej gazety, które zabrałem z samolotu.

– Przeczytaj i zapłacz. Ja już dosyć płakałem. Więcej już nie mogę. Trudno ci będzie uwierzyć w to, co przeczytasz, ale przekonasz się, że mam rację.

Opowiadam im o wypalaniu pól i o ogromnych pieniądzach, jakie przynoszą tamtejsze uprawy. Kiedy o tym mówię, brzmi to równie idiotycznie jak wówczas, gdy czytałem o tym w gazetach.

Jean w tym czasie przegląda dzienniki. Widzę, jak robi się blada na twarzy.

– On ma rację, Leo. To nie do wiary, co tu wypisują.

Rosemary patrzy na nas prosząco.

– Zróbcie to dla mnie i zmieńmy temat. Ja już tego dłużej nie wytrzymam. Opowiedzcie mi o swojej rodzinie. Chciałabym wreszcie usłyszeć cokolwiek o żywych.

Zapada cisza, po czym Leo zaczyna opowiadać. A kiedy Leo zacznie opowiadać, nikt nie jest w stanie mu przerwać.

Wylewa z siebie istny potok słów, wszystko obraca się wokół ich dzieci: cała piątka ukończyła uniwersytety, założyła własne rodziny, ma dobrą pracę. Szczegółowo relacjonuje, na czym polega ta praca, jak ją zdobyły, ile zarabiają i czy są zadowolone.

To wspaniałe. Rosemary miała rację. Właśnie tego powinniśmy teraz słuchać i o tym rozmawiać. To przynajmniej wprowadza jakiś ład w świecie, który dla nas, w ciągu kilku ostatnich dni, oszalał.

Siedzimy więc i słuchamy. Jesteśmy jak w transie. Patrzę przez okno na samochody poruszające się z rozsądną prędkością, prowadzone przez rozsądnych kierowców. Prawie przez cały czas jedziemy autostradą. Za szybą wszystko wydaje się takie mizerne, suche, wymęczone. Niebo, rośliny, domy, a nawet auta, wszystko tchnie jakąś beznadzieją jak stara kobieta z ufarbowanymi włosami, w pastelowym kostiumie i pstrokatych adidasach zapinanych na rzepy. Mniej więcej tak to właśnie wygląda.

Słyszę, że Jean i Rosemary cicho o czymś rozmawiają. Nie podsłuchuję. Nie słucham również Leo i tylko kiwam głową albo mruczę coś niewyraźnie, kiedy on milknie. Usiłuję odpowiadać na pytania, które mi zadaje. Myślami jednak jestem gdzie indziej.

Stajemy na ich podjeździe. Przez czterdzieści lat, odkąd tu mieszkają, niewiele się zmieniło. Rozrosły się tylko drzewa, trawniki i żywopłoty. Wszystkie te domy zbudowano po drugiej wojnie światowej, dzięki ustawie kombatanckiej. Jean i Leo kupili swój za mniej niż trzynaście tysięcy dolarów, które spłacali przez ponad trzydzieści lat, korzystając z czteroprocentowego kredytu dla kombatantów.

W ciągu tych lat odchowali dzieci i rozbudowali dom, który dzięki ich staraniom ciągle wygląda jak nowy, a nawet lepiej niż wtedy, kiedy go kupili. Ich sąsiedzi robili to samo. Ci ludzie są solą kalifornijskiej ziemi.

Wysiadamy z samochodu i wchodzimy do środka. Zasłony w mieszkaniu są zaciągnięte, niemal doskonałą ciszę mąci tylko szum klimatyzatora. Opadam na krzesło przy kominku.

W dawnym patio mieści się teraz pokój jadalny. Obiad jest już gotowy. Po pobycie w Oregonie mamy jedzenia po dziurki w nosie, ale Jean tak gotuje, że długo się nie opieramy.

Przy obiedzie Rosemary pyta, czy odwiedzimy Willsa. Właściwie nie zdążyliśmy z nim porozmawiać, prosto z Oregonu Danny zabrał go do swojego nowego domu. Chcemy się dowiedzieć, jak to wszystko znosi.

Rosemary dzwoni do Danny'ego i umawiamy się, że przyjedziemy jutro, o jedenastej. Danny i jego żona, Sally, prawdopodobnie będą w pracy, ale Wills ma być w domu. Oboje cieszymy się, mogąc zamienić z nim kilka słów, na razie przez telefon. Tym razem udaje nam się nie rozpłakać. Wills chyba też się cieszy, że zadzwoniliśmy. Później Rosemary opowiada mi, że gdy usłyszał jej głos, krzyknął „mama!” Ona i Kate miały podobne głosy i sposób mówienia. Rosemary potrzebuje kilku minut, żeby przyjść do siebie. Odbieram jej słuchawkę.

– Co słychać, Wills? Chcielibyśmy się z tobą zobaczyć.

– Gdzie jesteście, dziadku? W New Jersey czy w Oregonie?

– Jesteśmy bardzo niedaleko, w Kalifornii.

Rosemary tymczasem wzięła się w garść i przejmuje słuchawkę. Podchodzę do drugiego aparatu i słyszę, jak mu mówi, że chcemy do niego przyjechać. Wills jest zdziwiony, że znamy jego adres. Rosemary na wszelki wypadek jeszcze raz ustala wszystkie szczegóły. Wills zapewnia, że Danny i Sally nie mają nic przeciwko naszej wizycie. Opowiada nam o swoim psie, który wabi się Trooper. Trajkocze o tym, co Trooper potrafi, i o swoim nowym pokoju. Później żegnamy się i odkładamy słuchawki. Rosemary wciąż ma łzy w oczach.

Po obiedzie dzwonię do Woodmanów. Od Claire dowiaduję się, iż gubernator ogłosił, że zamierza wycofać moratorium, i że za kilka dni farmerzy znowu zaczną wypalać pola. Nie wierzę własnym uszom.

Chcę osobiście porozmawiać z gubernatorem, wiem jednak, że nie mogę zrobić tego przez telefon. Nie teraz. Jestem jeszcze zbyt wytrącony z równowagi. Poza tym zwykle komunikuję się z ludźmi pisząc. Przez dwa dni układam list. Już samo pisanie o tym, co przeżyliśmy, o naszych uczuciach, przynosi ulgę. Potem drę wszystko na strzępy. Wciąż za mało wiem o tym, co się właściwie wydarzyło. Wysyłanie tego listu tylko po to, żeby poprawić sobie samopoczucie, nie wydaje mi się rozsądnym posunięciem.

Następnego dnia Wills czeka na nas na schodach przed domem.

Rosemary wyskakuje z samochodu, zanim na dobre się zatrzymaliśmy, i biegnie mu na spotkanie. Uściskom nie ma końca. Potem przychodzi moja kolej. Wills jest bardzo uczuciowym dzieckiem, mocno mnie obejmuje, tuląc twarz do mojego brzucha. W końcu wyzwalam się z jego objęć i wszyscy wchodzimy do środka. Po drodze Jean i Leo również go wyściskują. Chłopiec ociera oczy grzbietem dłoni.

Mimo to wspaniale wywiązuje się z roli gospodarza; prowadzi nas do saloniku, jadalni i kuchni, a później, z dumą, do swojego pokoju na piętrze, idealnego pokoju dla chłopca w jego wieku.

Stąd przechodzimy do patio, żeby przywitać się z Trooperem, jego psem, który jest tak podekscytowany, że skacze między nami jak szalony. Wills pokazuje nam, jak Trooper na jego komendę siada, podaje łapę i służy. Po chwili znowu zaczyna płakać. Schodzimy z powrotem na dół.