Wills mówi, że jego tato i mama wrócą dzisiaj wcześniej, żeby się z nami zobaczyć. Robi mi się przykro, kiedy słyszę, że żonę Danny'ego nazywa swoją mamą. Ludzie bywają zazdrośni nawet o umarłych. Wiem, że powinienem cieszyć się, że Sally może zastąpić mu matkę, jednak nie umiem sobie z tym poradzić.
Rozmawiamy o wszystkim i wszystkich, tylko nie o Kate i dziewczynkach. Wills opowiada nam o Johnnym, swoim młodszym braciszku, który o tej porze jest ze swoją nianią. Chwali się swoimi rysunkami i pokazuje, jak pisze na komputerze. Co pewien czas podbiega do Rosemary, która siedzi na kanapie, i tuli się do niej. Rozglądam się po mieszkaniu. Jest zadbane. Ściany są pomalowane na biało lub kremowo i ożywione mnóstwem sztucznych i naturalnych kwiatów. Mam nadzieję, że Wills będzie tutaj szczęśliwy. Wszystko wygląda tu inaczej niż w domu Berta i Kate.
Tam zawsze panował bałagan.
Wills wygląda na szczęśliwego. Ostatecznie już od kilku lat jest to jego drugi dom. Skoro więc musiało dojść do tej tragedii, nie mógł lepiej trafić. Wciąż przyłapuję się na myśli, jakby tu go wykraść i zabrać do siebie.
Akurat wtedy w drzwiach stają Danny i Sally. Wszyscy ściskamy się i płaczemy. Ile czasu upłynie, zanim spotkanie kogoś bliskiego przestanie być tak bolesne? Rozmawiamy o Willsie, o tym, jak się adaptuje w nowym środowisku. Uważają, że całkiem dobrze, chociaż wciąż budzi się w nocy z płaczem.
Sally częstuje nas ciastem, które sama upiekła, i lodami. Pytamy, czy Wills mógłby przyjeżdżać do nas na wakacje. Danny i Sally wymieniają szybkie spojrzenia. Okazuje się, że jeszcze nie zdecydowali, co zrobią w czasie wakacji – oboje pracują na pełnych etatach – i zastanawiali się nawet, czy w przyszłym tygodniu nie wysłać Willsa na obóz.
Zapewniamy, że chętnie weźmiemy go do siebie albo do Ocean Grove, albo do młyna. Rosemary dodaje, że koszty biletu w obie strony bierzemy na siebie. Danny i Sally porozumiewają się wzrokiem i wygląda na to, że nasze argumenty trafiają im do przekonania. Obiecują wkrótce nas powiadomić o ostatecznej decyzji.
Sally mówi, że jest jeszcze jedna sprawa, o której chciałaby z nami porozmawiać.
– Wiecie, że pracuję w firmie prawniczej. Opowiadałam znajomym o tym, co się stało. Bardzo nam współczują i w ogóle, ale martwią się, że możemy mieć poważne kłopoty. Wszyscy będą się teraz procesować na lewo i prawo.
Przez chwilę nikt nic nie mówi. Rosemary pochyla się do przodu.
– Dlatego, że Kate, Bert, Dayiel i Mia zginęli, ktoś ma nas teraz podać do sądu? Nie rozumiem.
– Wiem, że to brzmi okropnie, ale tak naprawdę nie wiadomo, kto na kogo wjechał w tym dymie, i na pewno wszyscy zaczną się nawzajem oskarżać. My z Dannym skorzystamy z usług firmy prawniczej z Oregonu, która nazywa się Baker, Ford. W mojej firmie uważa się, że to najlepsi tamtejsi specjaliści od takich spraw. Zgadzają się pracować na procent i biorą tylko jedną czwartą sumy określonej w ugodzie. Jeśli chcecie, możemy ich z wami skontaktować.
Słucham tego, co mówi Sally, i zastanawiam się, co to ma wspólnego z nami.
– Ależ, Sally, my nie zamierzamy nikogo podawać do sądu, więc nie będzie żadnej ugody. Naprawdę nie możemy bronić się sami tak, żeby nikogo innego nie oskarżać? Nie mam ochoty na użeranie się z prawnikami.
– Oczywiście możecie, ale to was będzie kosztować masę pieniędzy. Żadna firma nie zechce pracować na procent, jeśli nie będzie mogła na tym dobrze zarobić. Tak to już jest.
– Boże, niedobrze mi się robi, jak słucham takich rzeczy.
Patrzę na Rosemary, która tylko wzrusza ramionami. Obraca się do Sally.
– Mogłabyś poprosić tych ludzi, żeby się z nami skontaktowali? Masz nasz adres w New Jersey, prawda? Tam będziemy się nad tym zastanawiać. Może wspólnie to załatwimy.
– Mam wasz adres. Myślę, że to dobry pomysł, zapytajcie zresztą waszych znajomych prawników. Macie dostatecznie duży majątek, żebyście czuli się zagrożeni. Nie jesteście może bardzo nadziani, ale wystarczająco nadziani. A na takich się poluje.
Zbieram się do wyjścia; tego już dla mnie za wiele. Rosemary też wstaje. Żegnamy się z Dannym i Sally. Oboje mocno ściskamy Willsa. Mój spokój znowu wali się w gruzy.
Następnego dnia wracamy do naszego małego domku w Ocean Grove. Kiedy docieramy na miejsce, jest pora kolacji. Chociaż jedliśmy już w samolocie, trzymając się dawnych przyzwyczajeń, chcemy posiedzieć trochę na werandzie. W lodówce znajduję ser i butelkę wina. Z początku jemy w milczeniu, potem zaczynamy rozmawiać. Rosemary napełnia kieliszki.
– Wracamy do domu, do Francji – pytam – czy zostaniemy tutaj do końca miesiąca? Ja chyba już tutaj nie wytrzymam.
– Myślę, że powinniśmy zostać i spędzić tę resztę miesiąca, jak gdyby nic się nie wydarzyło. To będzie trudne i pewnie oboje ciągle będziemy płakać, ale to najlepsze rozwiązanie.
Milknie. Dochodzę do wniosku, że ma rację. To będzie niełatwe, ale gdzieś w końcu musimy uczynić ten pierwszy krok i najlepiej zrobić to w miejscu, w którym rozpoczął się dla nas ten koszmar. Rosemary pochyla się w moją stronę.
– Uważam, że jutro powinniśmy wziąć rowery i pojechać na promenadę.
Kiwam głową. Coś mnie dławi w gardle. Po chwili odzyskuję mowę.
– Masz rację. Tak będzie najlepiej. A co z Robertem?
– Da sobie radę, jak zawsze. Prędzej lub później będzie chciał porozmawiać z nami, czy też z jednym z nas. Przypuszczam, że to będziesz ty.
Znowu kiwam głowę i pakuję sobie do ust kawałek sera. Zaczyna się szarówka; słońce zdaje się zachodzić dokładnie na końcu naszej ulicy. Rosemary patrzy mi w oczy. Czuję, że powinienem coś powiedzieć, coś zrobić.
– Masz ochotę na spacer?
Resztkę sera i opróżnioną w połowie butelkę wina odnosimy do kuchni. Po drodze patrzę na miejsce, w którym tamtego dnia siedziałem na podłodze, z głową opartą o kanapę. Już nigdy nie będę oglądał meczu z tego miejsca. Możliwe, że w ogóle już nigdy nie będę oglądał żadnego meczu. Kate zawsze uważała, że to głupie przesiadywać przed telewizorem, kiedy wieczory są takie piękne.
Kiwam się na bujanym fotelu, póki nie słyszę, że Rosemary schodzi na dół. Wychodzi pierwsza, ja zatrzaskuję drzwi. Czy zawsze już wszystko będzie mi ich przypominać, nawet zwyczajne trzaśnięcie drzwi?
Prawie nie rozmawiamy. Omijamy z daleka Asbury Park, żeby nie spotkać kogoś ze znajomych. Oboje nie mamy na to ochoty.
Zatrzymujemy się i patrzymy na ocean. Powierzchnia wody już się wygładza. Bierzemy się za ręce.
W drodze powrotnej Rosemary mówi, że, jej zdaniem, powinniśmy skorzystać z rady Sally. Zgadzam się, ale tylko kiwam głową. Kate byłaby wstrząśnięta wiedząc, że z jej powodu potrzebujemy prawnika. Zawsze starała się nie przysparzać nikomu kłopotów. Bert pewnie też by się zmartwił. Skoro jednak musimy to zrobić, to im prędzej, tym lepiej.
– Nie przejmuj się tym tak bardzo, kochanie. I tak mamy dosyć zmartwień. Zróbmy, co trzeba, a przede wszystkim spróbujmy jakoś żyć, mimo wszystko cieszyć się życiem. Co powiesz na partyjkę tenisa, jutro, powiedzmy, o siódmej rano, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy uczyłeś mnie odbijać piłkę?
Patrzę na Rosemary – moją żonę. Jest w niej coś cudownego, a zarazem tajemniczego. Jest taka dzielna, za nas oboje. A przecież wiem, że w głębi ducha cierpi bardziej niż ja.
– Jak ty to robisz, Rosie? Skąd bierzesz tyle sił?
– Pomyślisz, że to niemądre, ale obliczyłam sobie, że w Oregonie mieszkaliby przynajmniej dwa lata, więc nie widzielibyśmy się z nimi przez te dwa lata, skończyłoby się na listach, paru telefonach. Poza tym nie zapominaj, że oboje chcieli uczyć gdzieś w południowo – wschodniej Azji. Wiesz, jak Bertowi się tam podobało. To byłyby kolejne trzy lata. Tak więc, przez najbliższe pięć lat mogę wmawiać sobie, że tam właśnie są. Mogę pisać do nich listy, nawet dzwonić. Po prostu będę mówiła do słuchawki, ale nie wykręcę żadnego numeru. Mogłabym też wysyłać im walentynki, kartki na Boże Narodzenie i jajka na Wielkanoc. Nie patrz tak na mnie. Przecież nie zwariowałam. Zapytałeś, to odpowiadam. Tak właśnie zrobię. W historii ludzkości listy odegrały ogromną rolę, również te, które pozostały bez odpowiedzi. Jakoś się z tym pogodzę. Pomyśl o Benjaminie Franklinie, twoim idolu.