Ryczę jak bóbr. Mocno przytulam Rosemary. Powinienem się domyślić. To jej wypróbowany sposób: niczemu nie zaprzeczać, a wszystko uczynić grą wyobraźni, dokonać prywatnej rekreacji.
Szkoda, że ja tak nie potrafię. Wiem, że ja wybiorę inny sposób.
Opiszę to, co się wydarzyło, i to, co czuję. Ale jeszcze nie teraz.
Najpierw to wszystko musi się skończyć; zanim będę mógł z tym żyć, muszę poczuć, że otrzymałem zadośćuczynienie, że wyniknęło z tego coś trwałego, rzeczywistego i pozytywnego. W naszej rodzinie to ja, pisarz i malarz, trzymam klucze od sejfu wyobraźni, ale tym razem Rosemary przejęła moją rolę.
Znowu mam kłopoty z mówieniem. Czy to mi tak zostanie?
Czuję się jak jakiś cholerny neurotyk. Odczekuję kilka minut.
Idziemy obejmując się. Przyglądam się Rosemary.
– Okay, zgadzam się.
– O czym ty mówisz?
– Mówię, że zgadzam się na partyjkę tenisa. I zgadzam się na to całe szaleństwo: na udawanie, że oni wcale nie odeszli i tylko czekają na okazję, żeby nas tu odwiedzić. Jakoś się do tego przyzwyczaję.
Znowu bierzemy się za ręce. Rozmawiamy o wszystkich rzeczach pod słońcem czy raczej księżycem, oprócz wypadku. Niezależnie od siebie podjęliśmy identyczne decyzje. Najgorsze już się stało. Gorzej będzie tylko wówczas, kiedy dopuścimy, żeby zrujnowało to nasze życie, życie naszych pozostałych dzieci i naszych przyjaciół.
Następnego ranka, o siódmej, gramy w tenisa. Rosemary wygrywa seta sześć do czterech. Gra jak szatan. Jej zazwyczaj słaby serwis dziś staje się niemal atomowy, a przynajmniej tak mi się wydaje. Później bierzemy rowery i jedziemy do Spring Lake, a potem jeszcze na drugi koniec Asbury i z powrotem – w sumie ponad piętnaście kilometrów. Podczas jazdy prawie nie rozmawiamy.
Pod strojami tenisowymi mamy kostiumy kąpielowe i zaraz po powrocie wskakujemy do oceanu. Ratownicy dopiero ustawiają platformy obserwacyjne. Jeden z nich, Dave, mąż Bobbie, podchodzi do nas. Bobbie to jedna z tych osób, które były z nami tamtego okropnego wieczoru.
Jest skrępowany tak samo jak my. Składa nam kondolencje.
W oczach tego olbrzyma dostrzegam łzy. Ma co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu i musi ważyć ponad sto kilogramów.
Wyduszamy z siebie kilka pocieszających słów. Wycieramy się, wsiadamy na rowery i wracamy do domu. Idę na górę, żeby się przebrać. Po drodze zaglądam do pokoju Roberta. Śpi. Nie mam zamiaru go budzić. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek przyszło mu do głowy, jak bardzo sen jest podobny do śmierci. Może gdyby to wiedział, nie spałby tyle. A może właśnie dlatego to robi.
Rozdział XI
Mija dzień, potem następny i jeszcze następny, aż kończy się tydzień. Jak dotąd nie miałem żadnej wiadomości od gubernatora Silversidesa ani w ogóle od nikogo z władz stanowych Oregonu.
Dzwonię do Woodmanów, żeby się dowiedzieć, czy może z nimi ktoś się skontaktował, ale okazuje się, że też nie; odnoszę przy tym wrażenie, że w ogóle na to nie liczyli.
Telefonuję do informacji i proszę o numer do biura gubernatora. Nie jestem pewny, czy dobrze robię. Tyle czasu mieszkałem za granicą, że mogę nie wiedzieć, jak się teraz w Ameryce załatwia takie sprawy.
Rozmawiam z sekretarką, która informuje mnie, że gubernator jest chwilowo nieobecny. Zapisuje moje nazwisko, adres i numer telefonu i obiecuje, że gubernator oddzwoni. Mówię, że pod tym adresem i numerem telefonu będę już tylko przez tydzień, potem wyjeżdżam do Francji. Podaję numer w Paryżu. Zapewnia, że gubernator skontaktuje się ze mną. Odkładam słuchawkę, po czym dzwonię pod prywatny numer gubernatora. Tutaj nikt się nie zgłasza, nawet automatyczna sekretarka. Rosemary patrzy na mnie jak na wariata. Nic nie mówię; doskonale wiem, co by mi powiedziała, gdybym odezwał się choć słowem.
Idę na poddasze, gdzie znajduje się mój warsztat pisarski. Mam notatki do listu, który napisałem w Kalifornii, i trochę dodatkowych informacji zebranych od tamtego czasu. Piszę nowy list do gubernatora Silversidesa. Jadę na rowerze na pocztę i nadaję go jako polecony. Zaczynam się czuć jak chłopiec wpychający zabazgrane kartki do butelki i rzucający je do morza.
Na dwa dni przed wyjazdem dostajemy telefon z firmy prawniczej Baker, Ford, którą poleciła nam żona Danny'ego. Dzwoni kobieta, nazywa się Mona Flores. Tłumaczę jej, że wyjeżdżamy z kraju. Odpowiada, że jeśli chcemy, prześle nam ekspresem kopię umowy, jaką Danny i Sally sporządzili na rzecz Willsa. Powinna dojść następnego dnia.
Nadal nie jestem pewny, czy chcę to zrobić. Nie mam zamiaru z nikim się procesować.
– A ty, Rosemary, chcesz kogoś pozwać do sądu?
Kręci głową, że nie.
W kącikach jej oczu błyszczą zaledwie dwie małe kropelki.
Może wyczerpaliśmy już cały przysługujący nam zapas łez.
– Posłuchaj, Will. Słyszałam, gdzie dzwoniłeś. Wiem, że jesteś wściekły i że chciałbyś jakoś powstrzymać to głupie wypalanie pól. Wszystko to rozumiem. Znam ciebie. Ja też nie chcę się procesować, ale przychodzi mi do głowy taka rzecz. Jeśli będą musieli zapłacić wysokie odszkodowania, nam i rodzinom innych ofiar, wówczas wzrosną ich stawki ubezpieczeniowe. Może wtedy dwa razy pomyślą, zanim znowu podpalą ścierniska albo przynajmniej będą bardziej ostrożni.
– A co zrobimy z tymi pieniędzmi? Jeśli to będzie duża suma, możemy zmarnować życie naszym dzieciom. Podoba mi się tak, jak jest, nie chcę niczego zmieniać.
– A co z Willsem? Chyba są mu coś winni. Naturalnie nikt nie zdoła wyrównać poniesionych strat, mimo to są mu coś winni. Myślę też, że niepotrzebnie martwisz się o dzieci. Akurat pod tym względem wszystkie są całkiem rozsądne. I zawsze mogą zrezygnować.
Pomysł uczynienia czegoś, co sprawi, że farmerzy dobrze się zastanowią, zanim znowu podpalą ścierniska, trafia mi do przekonania.
Nazajutrz przychodzi list. Baker, Ford będzie nas reprezentować w sprawie o spowodowanie „niezawinionej śmierci” Kate, Berta, Mii i Dayiel. Honorarium ma wynieść dwadzieścia pięć procent sumy określonej w ugodzie, plus koszty własne: opłaty sądowe, wynajęcie biegłych, podróże i tak dalej. Cały dokument stanowi misterną konstrukcję zbudowaną z podejrzeń, braku zaufania oraz przewidywania każdej ewentualnej korzyści i wszelkiej możliwej nieuczciwości. Ostatecznie jednak takie jest prawo, a oni są prawnikami.
Kłopoty to ich specjalność.
Podpisujemy umowę pod datą 24 sierpnia 1988; dokładnie w trzy tygodnie po wypadku i na dzień przed wyjazdem do Francji.
Kiedy z powrotem wprowadzamy się do naszego pływającego domu we Francji, proszę Bakera, Forda o wysłanie nam kopii raportu policyjnego z miejsca wypadku. Przesyłka nadchodzi w pierwszych dniach września. Raport został sporządzony przez sierżanta Richarda Corrigana z policji stanowej w Oregonie. Czytam go od deski do deski, targany na przemian przez żal i niedowierzanie.
Z raportu wynika, że 3 sierpnia, o godzinie 3.52 po południu posterunek w Albany otrzymał wiele zgłoszeń informujących o poważnej kolizji drogowej i towarzyszącym jej pożarze. Sierżant Corrigan, sierżant Steels i starszy szeregowy Tommy Nelson natychmiast wyjechali na miejsce wypadku i dotarli tam dwadzieścia osiem minut później. Północna nitka autostrady stała w ogniu. Płonęło sześć czy siedem samochodów osobowych i jedna duża ciężarówka. Na północ od miejsca, w którym doszło do kolizji, kilka innych samochodów i ciężarówek zatrzymało się albo wywróciło.