Выбрать главу

Czytam to uzasadnienie kilka razy. Naszym głównym celem, dla którego zgodziliśmy się wdepnąć w to prawnicze bagno, jest doprowadzenie do publicznej rozprawy przed sądem przysięgłych, na oczach mieszkańców stanu Oregon. Czyżby, zdaniem sędziego, sprawa nie kwalifikowała się do postępowania przed sądem przysięgłych?

Między Portland a Paryżem krążą listy i faksy z kolejnymi zestawami pytań. Najgorsze jednak, że któregoś dnia przychodzi wezwanie do złożenia zeznań – dla Rosemary, Willsa i dla mnie. Dlaczego my mamy składać zeznania? Rosemary i mnie nawet nie było w Oregonie, kiedy wydarzył się wypadek. Nie chcę składać zeznań. Nie chcę jechać do Portland. Piszę, że nie możemy przyjechać, że taka podróż jest dla nas zbyt kosztowna i zbyt męcząca. Otrzymujemy odpowiedź, że to absolutnie konieczne i że odmowa przyjazdu narazi na szwank naszą sprawę. Poddajemy się, chociaż nie jestem przyzwyczajony do wydawania takiej masy pieniędzy na samolot tylko po to, żeby złożyć zeznania. Zeznanie – nigdy dotąd nie spotkałem się z tym słowem.

Z lotniska w Portland odbiera nas Robert Wilson, nasz wieloletni znajomy. Wills, po wakacjach we Francji, przyleciał razem z nami. Zamieszkamy u Wilsona. Cieszę się, że ten wieczór spędzimy w rodzinnej atmosferze i w gronie starych przyjaciół.

Następnego dnia odnajdujemy siedzibę firmy Baker, Ford – różowy budynek w centrum miasta – i jedziemy windą do biura Charlesa Ravena. Raven jest przystojnym, dobrze ubranym i starannie uczesanym mężczyzną po pięćdziesiątce. To właśnie on ma być naszym przedstawicielem na rozprawie.

Jego biurko stoi tyłem do wielkiego okna, dlatego patrząc pod światło, nie widzimy dokładnie jego twarzy. Za to on ma nas jak na talerzu. Ja mam na sobie spłowiałe, w miarę czyste dżinsy.

Rosemary prezentuje swój zwykły, dystyngowany styclass="underline" niskie obcasy, starannie ułożone włosy. Wills ma na sobie rzeczy, jakie nosi większość chłopców w jego wieku.

Po kilku minutach rozmowy w biurze pojawiają się jeszcze dwie inne osoby. Starszy mężczyzna, nazwiskiem Clint Williams, okazuje się emerytowanym sędzią federalnym, a mniej więcej czterdziestoletnia kobieta to Mona Flores, z którą prowadziliśmy tak ożywioną korespondencję. Wymieniamy uśmiechy i siadamy.

Charles Raven wyjaśnia nam, na czym polega składanie zeznań, mówi, że to niejako przedłużenie tego wszystkiego, co się dzieje na sali sądowej. Radzi, żebyśmy odpowiadali wyłącznie na postawione pytania, i informuje, iż wśród osób zadających pytania będą przedstawiciele firm ubezpieczeniowych oraz prawnicy reprezentujący zarówno innych powodów, jak i pozwanych. Rosemary przygląda mu się równie badawczo jak on nam. Ja oglądam widoki za oknem. Wills wierci się z nudów. Clint Williams i Mona Flores od czasu do czasu uzupełniają informacje podawane przez Ravena.

Od razu widać, kto tu jest szefem: Raven nie pozwala, żeby jego pracownicy choć na chwilę przejęli inicjatywę. Oni z kolei sprawiają wrażenie lojalnych podwładnych, a w każdym razie dobrze odgrywają swoje role. Oddycham z ulgą, kiedy się żegnamy i umawiamy na następny dzień. Domyślam się, że dzisiaj chcieli nam się tylko z bliska przyjrzeć. Wszystko to wydaje mi się jedną wielką stratą czasu i pieniędzy. Dziękuję Bogu za Roberta i Karen, przyjaciół, u których mieszkamy.

Nazajutrz stroimy się na przedstawienie. Nawet Wills jest elegancki, głównie dzięki niestrudzonym zabiegom Rosemary. Ja mam na sobie garnitur za sześć dolarów, kupiony w sklepie Armii Zbawienia. To porządny garnitur, może tylko odrobinę staromodny, z kamizelką i w ogóle.

Na parkingu czeka na nas Mona Flores. Prosi, żebyśmy zwracali się do niej po imieniu. Udziela nam ostatnich przestróg.

– Nie śpieszcie się z odpowiedziami. Zawsze czekajcie, aż dam wam znać, czy macie odpowiedzieć „tak” czy „nie”. Jeśli zapytają „Czy mógłby pan lub pani podać nam swoje nazwisko?”, odpowiedzcie „Tak”. Zmuście ich, aby wprost zapytali, jak się nazywacie. To jedna z głównych zasad podczas składania zeznań.

Ani słowa ponad to, co konieczne.

Wchodzimy do długiego pokoju z wielkim stołem pośrodku.

Rosemary ma zeznawać pierwsza. Wills i ja mamy czekać w pokoju obok. Zaczyna mi to pachnieć inkwizycją. Zastanawiam się, kto tu właściwie dla kogo pracuje? Pewne jest tylko to, że wszystko odbywa się za nasze pieniądze.

Rosemary znika w pokoju, w którym znajduje się około piętnastu osób, głównie mężczyzn. Sądząc po ubraniach, wszyscy są prawnikami. Mona Flores i Clint Williams idą razem z nią. Proszę którąś z sekretarek o papier i ołówek. Szkicuję widok za oknem, Wills się przygląda. Biorę jeszcze jedną kartkę dla niego i obaj rysujemy. Willsowi nawet nieźle to wychodzi.

Wydaje nam się, że mija cała wieczność, zanim Rosemary pokazuje się w drzwiach. Towarzyszy jej Mona. Rosemary płacze. Jestem człowiekiem starej daty i nie lubię, jak moja żona płacze. Zrywam się z miejsca i biorę ją za rękę. Rosemary wyciera oczy chusteczką.

– Co z tobą, kochanie? Co się stało?

Przez dłuższą chwilę nie odpowiada, machnięciem ręki daje znać, żeby zostawić ją w spokoju. W końcu dochodzi do siebie.

– To nie ich wina. To tylko rozmowa o Kate i te wszystkie pytania tak mnie wytrąciły z równowagi. Zaraz mi przejdzie.

Mona Flores podchodzi do nas.

– Jeśli nie chcesz, nie musisz tam wracać. Ci przeklęci prawnicy nigdy nie znają umiaru.

– Nie, wszystko w porządku. To także moja wina.

Rosemary pierwsza rusza w kierunku pokoju przesłuchań. Spędza tam następne pół godziny. Wills i ja zaczynamy się nudzić rysowaniem. Szkicuję właśnie jego portret, kiedy drzwi się otwierają. Z Rosemary chyba wszystko w porządku. Jest blada, ale nie płacze. Mona nie odstępuje jej na krok.

– Była wspaniała. Broniła się przed tą zgrają wilków jak prawdziwa królowa. Oni rzadko mają do czynienia z kobietami z taką klasą jak twoja żona.

Rosemary siada i rozgląda się.

– Umieram z głodu. Możemy iść coś zjeść?

Znajdujemy dobrą meksykańską restaurację, a w niej nie jakieś tam podróbki, ale najprawdziwsze meksykańskie potrawy.

Mona wypytuje o nasze życie, o Francję i mieszkanie na barce.

Odnoszę wrażenie, że to ją naprawdę interesuje. Jest ładna, ma ciemne włosy i zielone oczy. Ma niezłą figurę, ale ubrana jest w jeden z tych dziwnych uniformów, które nadają jej wygląd kulturystki albo uzbrojonego w komplet ochraniaczy futbolisty. Zawsze patrzy swojemu rozmówcy prosto w oczy i słucha, co się do niej mówi.

Rosemary chyba ją lubi, Wills również. Jest profesjonalistką. Mówi Rosemary, żeby nie rozmawiała ze mną o swoich zeznaniach.

Po obiedzie przychodzi kolej na Willsa. Mona stara się delikatnie przygotować go do tego, co ma nastąpić. Sama ma pięcioletniego synka, więc zna się na rzeczy. Wciąż tylko nie mogę sobie wyobrazić, czego ci wszyscy ludzie spodziewają się dowiedzieć od Willsa.

Rosemary ma jakąś książkę i zagłębia się w lekturze, ja wracam do rysowania. Co by się stało, gdyby opowiedziała mi o swoich zeznaniach? Rosemary nie należy do osób, które łatwo doprowadzić do płaczu, zwłaszcza w miejscu publicznym.

Po dziesięciu minutach Mona wyprowadza zapłakanego Willsa. To jeszcze bardziej przygnębiające niż w przypadku Rosemary. Ona jest przynajmniej dorosła i rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Oboje zrywamy się z krzeseł. Mona daje znak, żebyśmy zostali na miejscach. Przyprowadza Willsa i sadza go między nami. Przygląda się na zmianę jemu i nam.

– Był bardzo dzielny. Ale kiedy zaczęli pytać o matkę, rozpłakał się. Nie wydaje mi się, żeby właśnie o to im chodziło, ale brak współczucia to cecha zawodowa prawników. Kiedy bardzo im na czymś zależy, potrafią być okrutni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

Wills patrzy na Rosemary.

– Już mi przeszło, babciu. Po prostu nie wiedziałem, że tylu ludzi będzie mi się przyglądać. Płakać mi się chce, kiedy tylko pomyślę o mamie, a co dopiero, kiedy muszę rozmawiać o niej z tymi wszystkimi obcymi ludźmi.