Mona pochyla się nisko nad nim i patrzy mu w oczy – zaczerwienione, ze spuchniętymi powiekami.
– Jeżeli nie chcesz, wcale nie musimy tam wracać.
– Przejechaliśmy taki kawał, to chyba trzeba to skończyć.
– Wstaje. Mona prostuje się, wygładzając na biodrach czarną spódnicę. Patrzy na nas. Oboje przyzwalająco kiwamy głowami.
Wills ma rację. Skoro już przebyliśmy taki szmat drogi, trzeba rzecz doprowadzić do końca.
Mona obraca się do Rosemary.
– Chyba byłoby lepiej, żebyś siedziała obok niego. Oczywiście, jeżeli nie masz jeszcze dosyć.
Rosemary wstaje i kładzie rękę na ramieniu Willsa.
– Okay, złotko, wracajmy. Im szybciej będziemy mieli to za sobą, tym lepiej.
Znikają za drzwiami. Tym razem jestem zbyt zdenerwowany, Żeby rysować. Krążę po pokoju niczym kandydat na ojca po korytarzu porodówki.
Wychodzą po godzinie. Oczy Willsa są jeszcze zaczerwienione, ale nie bardziej niż poprzednio. Rosemary i Mona szepczą mu coś do ucha. Podnoszą głowy i uśmiechają się do mnie. Mona wysuwa się do przodu.
– Możesz być z niego dumny. Ja jestem. Był wspaniały. Pierwszy raz w życiu widziałam, żeby taki młody człowiek ośmieszył taką zgraję prawników. Warto to było zobaczyć.
Rosemary też się uśmiecha. Ogląda się na Monę.
– Czy mogę powiedzieć Willowi, co ustawiło całe to przesłuchanie?
– Pozwól, że ja opowiem. Wtedy to chyba nie będzie nielegalne. Jako wasz prawnik mogę z wami o tym rozmawiać. Tak czy owak, zatrzymajcie to dla siebie. – Odwraca się do mnie.
– To był znowu Chuck Hurtz. Ni z tego, ni z owego zapytał Millsa, czy mama i tato często się kłócili. Zanim zdążyłam zareagować, Wills zaczął odpowiadać. Uznałam, że w tej sytuacji lepiej mu nie przerywać. Wills popatrzył mu w oczy i powiedział „Jasne, że się czasami kłócili, ale niezbyt często”. Hurtz wyglądał, jakby zwęszył krew. „O co się kłócili?” Wills na to: „No więc, mama bardzo dobrze gotuje, a Bert zawsze wszystko pieprzył albo polewał ketchupem. Mamę okropnie to gniewało”. Najpierw zrobiło się zupełnie cicho, a potem wszyscy zaczęli się śmiać. Nawet Hurtz nie mógł powstrzymać uśmiechu. Rosemary ma rację, to ustawiło resztę przesłuchania.
Rozmawiamy jeszcze przez chwilę. Jest za kwadrans czwarta.
– Teraz moja kolej?
– Nie, tobie dopiero chcą się naprawdę dobrać do skóry, więc będą potrzebowali więcej czasu. Rozpoczniemy jutro o dziewiątej rano. Odprowadzę was do samochodu. O tej porze zaczynają się korki. Jak się pośpieszycie, może uda wam się ich uniknąć.
Około piątej docieramy do domu. Ani Robert, ani Karen nie wrócili jeszcze z pracy, ale mamy klucz. Jesteśmy zmęczeni.
Wskakujemy do łóżek i błyskawicznie zasypiamy.
Następnego dnia Karen i Robert pożyczają nam swój samochód. Teraz już znam drogę. Kieruję się na Hawthorne, a z mostu widać już różowy budynek, w którym mieszczą się biura Bakera, Forda. Wygląda bardzo złowieszczo. Trzęsę się na samą myśl o przesłuchaniu. Obiecuję sobie, że się nie rozpłaczę.
Kiedy wchodzimy na górę, Mona oraz Clint Williams już na nas czekają. Pozostali prawnicy stoją w małych grupkach i szepczą sobie coś do ucha. Wyglądają jak egzorcyści albo jak studenci przed trudnym egzaminem. Przedmiotem tego egzaminu mam być ja. Mona i Clint prowadzą mnie na bok. Clint udziela mi ostatnich wskazówek. Czuję się jak zawodnik słuchający rad trenera przed wejściem na boisko.
– Nie mów nic, co mogliby wykorzystać przeciw nam. Nie pozwól zajrzeć sobie w karty. Jeżeli będziesz miał jakieś wątpliwości co do pytania, wystarczy, że spojrzysz na mnie albo na Monę. Przede wszystkim po każdym pytaniu odczekaj trochę, żeby dać nam czas na zastanowienie i decyzję, czy powinieneś na nie odpowiadać. Sprawiasz wrażenie dosyć porywczej osoby. Musisz zachować zimną krew.
Wygląda na to, że nie mają do mnie zbyt wielkiego zaufania.
Prawdopodobnie jestem za bardzo pewny siebie i tego właśnie się obawiają. To jest jak gra w szachy albo w brydża. Nie wolno zdradzić się ze swoimi myślami i uczuciami. Nigdy nie byłem w tym dobry. Powinienem więc zdać się na nich.
Wchodzimy do pokoju i idę prawie do końca stołu, pod okno.
Po drugiej stronie siedzi jakiś mężczyzna obok bardzo staroświecko wyglądającego urządzenia; poznaję, że to maszyna do stenografowania – taka, jakie nieraz widziałem na filmach. Mona siada koło mnie, a Clint Williams koło Mony. To jedyne wolne krzesła w tym pomieszczeniu. Jeden z prawników wstaje i zamyka drzwi.
Kiedy protokolant chce mnie zaprzysiąc, powstrzymuję go ruchem dłoni.
– Zanim zacznę składać zeznania, chciałbym przypomnieć wszystkim tu obecnym, że to nie inkwizycja. Moja żona i wnuk wychodzili stąd płacząc. To nie było konieczne.
Robię pauzę.
– Wszyscy jesteśmy wytrąceni z równowagi. Czasami zapewne trudno mi będzie mówić. Jeśli tak się zdarzy, proszę uzbroić się w cierpliwość i po prostu poczekać. Odkryłem, że nie potrafię równocześnie mówić i płakać. Rozumiemy się?
Siedzący wokół stołu kiwają głowami i uśmiechają się. Pochylam się do przodu i przyglądam się każdemu z nich po kolei.
– Jeśli uznam, że pytanie albo sugestia jest obraźliwa czy też niestosowna, skonsultuję się z moimi prawnikami i jeżeli oni stwierdzą, że możemy to zaskarżyć, to chociaż nie jestem pieniaczem, zrobię to. Czy wyrażam się jasno?
Odwracam się do Mony i Clinta. Widać, że nie są zachwyceni obrotem sprawy, ale oboje gorliwie kiwają głowami.
– W takim razie, wszystko wiadomo. Możemy zaczynać.
Mężczyzna siedzący naprzeciwko ma na sobie beżowy garnitur. Domyślam się, że to właśnie ma być mój inkwizytor, ponieważ tak nie może wyglądać ten straszliwy Hurtz. Ma lekką nadwagę, nienagannie skrojone ubranie i starannie uczesane, gładko przylegające do głowy włosy. Ma około pięćdziesiątki. Z tym swoim wiecznym obłudnie – spokojnym uśmieszkiem przypomina posążek Buddy.
Protokolant prosi wszystkich obecnych, żeby się przedstawili, po czym przepuszcza każde nazwisko przez swoją rozklekotaną maszynkę. Jesteśmy gotowi. Budda, czyli pan Forcher, pochyla się do przodu i przez jakieś piętnaście sekund milczy, jakby wahając się, od czego ma zacząć.
– Panie Wharton, nie chcemy pana do siebie zrażać ani przysparzać panu dodatkowych cierpień. Próbujemy tylko zebrać informacje, które pomogą nam zrozumieć tę sprawę i doprowadzić do jej polubownego rozstrzygnięcia.
– Ale ja nie zamierzam zawierać żadnej ugody, panie Forcher, wyjaśnijmy to sobie od razu. Powiedziałem o tym moim prawnikom, domyślam się jednak, że nie przekazali państwu tej informacji, choć to kluczowa sprawa.
Utykamy w martwym punkcie. Forcher szepcze coś do ucha chudemu, żylastemu, brodatemu mężczyźnie, który siedzi obok niego. Jestem prawie pewny, że to jest ten osławiony Hurtz.
Hurtz uśmiecha się, po czym zadaje mi całą serię opryskliwych, niemal obraźliwych pytań dotyczących mojego życia. Chce wiedzieć, ile zarabiam na swoich książkach.
Co to ma wspólnego ze śmiercią Kate?
Potem pałeczkę przejmuje Forcher. Jego z kolei interesuje, ile n i e zarobiłem przez większą część swojego życia.
Odkąd skończyłem trzydzieści pięć lat, pracowałem wyłącznie na własny rachunek. Utrzymywałem się z malowania obrazów. Zrozumienie tego zdaje się przekraczać możliwości pana Forchera. Usiłuje zrobić ze mnie jakiegoś włóczęgę. Z jego punktu widzenia tym właśnie jestem, włóczęgą. To nas prowadzi donikąd.
Forcher odchyla się do tyłu, rozciągając usta w tym swoim cienkim uśmieszku.