Выбрать главу

– No to może sam pan nam o sobie opowie?

– Patrzę na Monę. Wzrusza ramionami.

– Co chcecie wiedzieć?

– Po prostu chcemy pana bliżej poznać.

– A co to ma wspólnego ze śmiercią mojej córki, zięcia i wnuczek?

– O tym my zdecydujemy. Proszę mówić.

– Pamiętajcie, że jestem zawodowym powieściopisarzem. Na takie ogólne pytanie mogę udzielić trzygodzinnej, trzydniowej albo trzytomowej odpowiedzi.

– Proszę zacząć. Powiemy panu, jeśli to nie będzie to, o co nam chodzi. Jeśli będziemy mieli jakieś pytania, przerwiemy panu.

Znowu patrzę na Monę. Pochyla się do mnie i szepce:

– Nie poruszaj tematu Kate, Berta ani dzieci, dopóki wprost o to nie zapytają, a wtedy najpierw uzgodnij to ze mną.

Rozsiadam się wygodnie na krześle i kiedy mówię, patrzę w sufit albo na Monę. Uwielbiam wcielać się w rolę gawędziarza, a tutaj mam liczną i ochoczą publiczność oraz protokolanta, który zapisuje każde moje słowo. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale opłaciła mi się ta zabawa.

– No cóż, urodziłem się w Filadelfii, stan Pensylwania, w szpitalu Świętego Wincentego, 7 listopada 1925 roku, o godzinie piątej po południu. Ważyłem ponad cztery i pół kilograma. Kiedy się urodziłem, moja matka miała dwadzieścia, a ojciec dwadzieścia trzy lata. Przez pierwsze trzy miesiące miałem kolkę.

Robię pauzę i patrzę na Monę, potem na Forchera i po kolei na wszystkich siedzących przy stole. Żadnej reakcji. Myślałem, że już teraz mi przerwą.

Wbijam wzrok w sufit i jadę dalej, starając się nie pominąć niczego, co zapamiętałem z tych pierwszych kilku lat, i dodając to, czego dowiedziałem się z opowieści mojej mamy. Opowiadam więc, jaka była dumna, kiedy mając ledwo trzynaście miesięcy nauczyłem się korzystać z toalety, i o tym, jak mnie ubrała, żeby pojechać ze mną do swojej siostry na drugi koniec Filadelfii. Włożyła mi białe ubranko, w które od razu nawaliłem kupę. Wyjęła mi wtedy pieluchę, okręciła wokół głowy i w takim stroju zamknęła w szafie.

Pan Forcher wzdrygnął się ze wstrętem. Przynajmniej wiem, że mnie słucha.

– Naprawdę to zrobiła?

– Nie wiem. Twierdziła, że tak. Byłem za mały, żeby to zapamiętać. Ale nadal nie lubię, jak ktoś zamyka mnie w szafie.

Pierwsze śmiechy i chichoty. Już myślałem, że to tylko żywe trupy.

Nawijam w tym stylu przez trzy godziny. Czasami przerywa mi protokolant, prosząc o przeliterowanie jakiegoś słowa, czasem ktoś zadaje pytanie, ale w zasadzie brnę przez własne życie bez większych przeszkód. Przychodzi mi do głowy, że byłaby z tego wspaniała autobiografia – pod przysięgą. Zatytułuję ją Przesłuchanie. Będę musiał poprosić o kopię protokołu. Chyba nie mogą mi odmówić.

Około 12.15, kiedy dochodzę do tego, jak w pierwszej klasie szkoły średniej rzuciłem nauczycielowi matematyki na głowę zbuka, i to z trzeciego piętra, Mona podtyka mi pod nos swój zegarek.

Przerywam. Czas na obiad. Wszyscy szurają krzesłami i nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem, bez słowa wychodzą z pokoju. Chyba trochę przesadziłem z tym zbukiem. A może oni po prostu nie wiedzą, co to jest zbuk?

Mona, Clint i ja czekamy w pokoju, aż wszyscy wyjdą. Clint z trudem się powstrzymuje, żeby się nie roześmiać.

– Jezu, z początku bałem się, że to chorobliwe, ten twój słowotok, ale niech mnie cholera, jeśli im się to na coś przyda.

Mona zamyka drzwi.

– Myślałam, że się posiusiam w majtki, jak im opowiadałeś o tej końskiej nodze, którą podrzuciłeś pod werandę sąsiada.

Wychodzimy. Rosemary i Wills siedzą w poczekalni. Byli w muzeum przyrodniczym. Po południu wybierają się do zoo.

Po obiedzie wracamy na drugą turę przesłuchania. Zaczyna się nie najgorzej. Przerwa musiała im dobrze zrobić, ponieważ zadają kilka uzasadnionych i trudnych pytań. Za każdym razem, kiedy mam wątpliwości, oglądam się na Monę. Zazwyczaj kiwa przyzwalająco głową, ale czasami zgłasza sprzeciw i wtedy wszyscy zaczynają się kłócić. Dochodzi do paru naprawdę ostrych starć.

Około piątej znajduję się w roku 1963. Zadają tyle pytań, że musiałem zwolnić tempo. Zastanawiam się, czy w ogóle będzie mi dane dobrnąć do końca mojej biografii. Kiedy wybija piąta, wszyscy zaczynają wiercić się na krzesłach. Któryś z prawników wstaje, manifestacyjnie patrząc na zegarek.

– Sądzę, że powinniśmy już dzisiaj skończyć i kontynuować przesłuchanie jutro rano.

Po tym, ile czasu zmarnowali, to już naprawdę przesada. Ja także wstaję.

– Moja żona i ja jesteśmy bardzo zapracowanymi ludźmi. Nie możemy tu zostać ani dnia dłużej. Zapewniano nas, że dwa dni wystarczą. Nasz samolot odlatuje jutro o dziesiątej trzydzieści rano.

Ten, który zaproponował przerwę, siada z powrotem na swoim miejscu. Wszyscy coś mruczą pod nosem i spoglądają na zegarki.

Podnosi się Forcher.

– Ależ przesłuchanie jeszcze się nie skończyło.

Odpowiada Mona.

– Mieliście więcej czasu niż było potrzeba. Panie Wharton, czy gotów jest pan zostać jeszcze dzisiaj, do czasu zakończenia przesłuchania?

– Jasne, jeśli o szóstej zejdzie pani na dół, żeby powiadomić o tym moją żonę.

– Naturalnie. W tym czasie będzie mnie zastępował Clint.

– Panowie, przesłuchanie wciąż trwa. Jeśli macie jeszcze jakieś pytania, zadajcie je teraz. Jeżeli to będzie konieczne, pan Wharton zostanie tu do północy. – Siada na swoim miejscu.

Szum w pokoju się wzmaga, po czym uczestnicy przesłuchania, po kolei, zaczynają wychodzić.

Mona znowu wstaje.

– Uprzedzam panów, że jeśli opuścicie ten pokój, przesłuchanie zostanie formalnie zakończone. Wciąż jeszcze możecie zadawać pytania.

Nic już nie może powstrzymać tego adwokackiego exodusu.

Robi mi się przykro. Miałem nadzieję, że skończę autobiografię.

Protokolant zaczyna zbierać swoje taśmy, jakby to były noworoczne serpentyny. On, Mona i ja wychodzimy z pokoju ostatni.

Przesłuchanie zostało zakończone.

Jest dopiero kwadrans po piątej. Idę z Moną do jej biura, gdzie zostawiła swoją torebkę. Mona mówi, że pokaże mi drzwi, przy których będzie czekać Rosemary. Jedziemy windą na dół.

W windzie Mona pyta:

– Piłeś kiedyś piwo Northwest Macrobrewery? Mamy jeszcze trochę czasu do powrotu Rosemary, więc możemy wpaść do baru na parterze.

– Świetny pomysł. Zaschło mi w gardle od tego pytlowania.

Siadamy przy stoliku, Mona zamawia piwo. Upijam mały łyk.

Jest ciemne i smakuje jak niemieckie, jest tylko nieco słodsze i bardziej gorzkie. Mona przygląda mi się badawczo.

– Nie powinnam ci tego mówić, ale… – Upija spory łyk piwa i podnosi wzrok znad szklanki. – No więc, kiedy słuchałam zeznań Rosemary, a potem Willsa, miałam dziwne wrażenie, że znam czy też znałam Kate, może w innym życiu. To było takie niesamowite. Nigdy mi się nie przydarzyło coś podobnego. Potem, kiedy ty składałeś zeznania, nie mogłam się skoncentrować. Znasz takie uczucie?

– Jeszcze ci nie mówiłem i na pewno nie opowiedziałbym tego nikomu z tych ludzi, ale zaraz po wypadku przeżyłem coś… niewiarygodnego, tak, niewiarygodnego w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa. Czasem zdarzają mi się takie niespodziewane przerwy, jakby okna w normalnym biegu rzeczy. Mam to od dzieciństwa. Kate też to miała. Powiedz mi, Mona, co wtedy dokładnie czułaś?

– To było tak, jakby ona zajmowała moje miejsce, a może to ja zajmowałam jej miejsce. Nie wiem, to wszystko brzmi tak absurdalnie, zwłaszcza w ustach prawnika. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Nie tylko rozumiem, ale nawet wiem, co to było. To była Kate. Tak jak Bert i ona nie chciała zostawić nas samych. Wiesz, powoli przestaję wierzyć w zbiegi okoliczności. To tylko wymówka, której używamy, kiedy nie umiemy czegoś wytłumaczyć. Może to raczej zbiegi z inną rzeczywistością. Przekonanie, że oni wciąż są tutaj i w jakiś niepojęty sposób opiekują się nami, ma dla mnie ogromne znaczenie. Dzięki temu mogę sobie jakoś poradzić z tym wszystkim, co mi się przydarzyło w tak zwanym rzeczywistym świecie, a czego żadną miarą nie potrafię zaakceptować. Nie wiem, czy mi uwierzysz, ale jestem tutaj, walcząc z wypalaniem ściernisk, wyłącznie dlatego, że poprosił mnie o to Bert, już po tym, jak żywcem spłonął w samochodzie.