Dopijam piwo i spoglądam na zegarek. Jest za pięć szósta.
– Muszę poszukać Rosemary i Willsa. Pokaż mi, które to drzwi. Pozwól jednak, że najpierw zapłacę.
Mona nakrywa ręką moją dłoń.
– Nie, to ja cię zaprosiłam. Zresztą, wrzucę to w koszty.
Nazajutrz, wcześnie rano, Robert odwozi nas na lotnisko.
Wszystko przebiega zgodnie z planem. Samoloty startują o czasie Willsa do Los Angeles, nasz do New Jersey. Kiedy zajmujemy nasze miejsca w kabinie, Rosemary momentalnie zasypia. Ja nie mogę zasnąć. Tysiące myśli tłuką mi się po głowie. Przelecieliśmy taki kawał świata, wyrzuciliśmy w błoto tyle pieniędzy. Tylko po co?
Rozdział XIII
Po trzech tygodniach jesteśmy z powrotem we Francji, a nasze życie powoli wraca do normy. Wkrótce jednak znowu muszę wyjechać.
Przystałem na propozycję mojego wydawcy, żebym wyruszył na objazd promocyjny ze swoją nową książką, Franky Furbo, książką, której pomysł napisania poddała mi Kate, i nad którą pracowałem w przerwach między pisaniem listów do gubernatorów i zgromadzeń stanowych a malowaniem.
Zawsze dotąd odmawiałem udziału w podobnych imprezach.
Szkoda mi na to czasu. Nie mam już trzydziestu lat i nie gonię za sławą. Chcę tylko spokojnie przeżyć resztę życia. Zgadzam się jednak na ten wyjazd pod warunkiem, że na trasie znajdzie się zarówno Portland, jak i Eugene. Zawiadamiam Monę. Ustalam z wydawcą, że do Portland wyśle dwieście dodatkowych egzemplarzy mojej książki, a do Eugene jeszcze sto. Potem dzwonię do Billa Johnsona z organizacji Stop Trującym Wyziewom i pytam, czy pod lokalami, w których będę przemawiał, mógłby postawić swoich ludzi z petycjami. Bill Johnson, który ma prawie tyle lat co ja, jest najbardziej aktywnym działaczem na rzecz zakazu wypalania ściernisk, jakiego spotkałem w Oregonie. Traktuje to jako swoje powołanie. Mówię mu, że ofiaruję darmowy egzemplarz swojej książki każdemu, kto zbierze przynajmniej dwadzieścia pięć podpisów.
Objazd zaczyna się w październiku w Nowym Jorku. Potem podróżuję po całym kraju, przemawiając na uniwersytetach, udzielając wywiadów gazetom i stacjom radiowym, podpisując książki w księgarniach. Przy każdej okazji odczytuję na głos dedykację dla Kate, Berta i dziewczynek. Kiedy docieram do Portland, rozpoczynam operację „STOP WYPALANIU ŚCIERNISK”. Przemawiam wszędzie, gdzie tylko uda mi się zgromadzić trochę osób, w bibliotekach, szkołach, księgarniach. Rozdaję autografy i sprzedaję książki, przez cały czas dając ludziom do zrozumienia, jak bardzo mnie irytuje obojętność towarzysząca wypalaniu pól. Bill Johnson sprowadza swoich ludzi i razem zbieramy tysiące podpisów. Jednak, żeby rozpisać referendum, potrzeba ich sześćdziesiąt pięć tysięcy. Sprawa wygląda beznadziejnie.
W samym środku tego zamieszania dzwoni do mnie Mona i pyta, czy znalazłbym trochę czasu, żeby kontynuować składanie zeznań. Tym palantom nie spodobało się pierwsze przesłuchanie.
Zgadzam się poświęcić im trzy godziny przed dzisiejszym wieczorem autorskim. Tym razem prawnicy są przygotowani i zadają wiele, mniej lub bardziej stosownych, szczegółowych pytań. Między innymi są zaniepokojeni, że próbowałem umieścić tablicę pamiątkową przy autostradzie, w miejscu wypadku.
Podobno w pierwszą rocznicę tragedii grupa młodych ludzi bez pozwolenia ustawiła wzdłuż autostrady białe krzyże. Słyszałem o tym, ale nie miałem z tym nic wspólnego. Wyjaśniam, że starałem się o zgodę na postawienie w tym miejscu tablicy pamiątkowej, ale moja prośba została odrzucona.
Chcą wiedzieć, dlaczego sfotografowałem zwłoki i po co pojechałem na miejsce wypadku. Mówię prawdę; bądź co bądź zeznaję pod przysięgą. To dość proste: chciałem zobaczyć, co zostało po moich bliskich, zanim do końca obrócą się w popiół, chciałem też zobaczyć na własne oczy to wszystko, na co oni patrzyli, nim, jak się może wydawać, pogrążyli się w wiecznych ciemnościach. Przyznaję, że to, co robię, ma związek z pewnym snem. Celowo używam słowa „sen” – prawda zapewne przekracza ich wyobraźnię.
Nazajutrz biorę samochód z wypożyczalni i jadę do Eugene.
Tutaj spotykam się z jeszcze bardziej entuzjastycznym przyjęciem.
To urocze uniwersyteckie miasteczko często zasnuwa dym znad wypalanych pól. Przemawiam w miejskiej bibliotece i rozdaję na prawo i lewo petycje. Robię, co mogę, aby przekonać Oregończyków, że wypalanie ściernisk zagraża im wszystkim. Wykład i dyskusja są filmowane przez lokalną stację telewizyjną. Kilka innych spotkań transmitują miejscowe rozgłośnie radiowe. Następnego dnia lecę do Nowego Jorku, a stamtąd do Paryża. Jestem śmiertelnie zmęczony. Czuję, jak uchodzi ze mnie para, i tracę wiarę, że coś jeszcze zdziałam: mamy dopiero niecałe dwadzieścia tysięcy podpisów pod petycją w sprawie referendum.
Czterdzieści pięć procent mieszkańców Oregonu mieszka poza miastami i trudno do nich dotrzeć z naszą petycją. Oprócz tego większa część stanu nie odczuwa skutków wypalania ściernisk, dotyczy to tylko mieszkańców doliny Willamette. Tymczasem farmerzy robią coraz więcej szumu wokół tego, o ile zmniejszą się wpływy do stanowego budżetu, jeśli zakaże się uprawy traw. Wyliczają instytucje użyteczności publicznej, które, ich zdaniem, będą musiały zostać zlikwidowane. A ludzie w to wierzą.
Wracam do domu i zapowiadam Rosemary, że już nigdy więcej nie pojadę do Oregonu. Ci ludzie są po prostu otumanieni i cholernie uparci, a mnie brak energii i sił, żeby ich zmieniać. Zaczynam w ogóle odnosić wrażenie, że naruszam ekosystem tego terenu, próbując zmusić ich do myślenia.
Nadal otrzymujemy solidną porcję korespondencji od Mony Flores, która stara się na bieżąco informować nas o rozwoju sytuacji.
Okazuje się, że przesłuchiwany jest każdy, kto miał cokolwiek wspólnego z wypadkiem lub tylko o nim słyszał. A to wszystko kosztuje. Za nasze przesłuchania musieliśmy zapłacić dwieście trzydzieści dwa dolary i osiemdziesiąt centów, a do tego doszły koszty przelotu. Nawet przesłuchanie, które odbyło się w czasie promocji mojej książki, kosztowało ponad pięćdziesiąt dolarów.
Wygląda to tak, że firma pokrywa koszty procesu tylko wówczas, gdy sprawę prowadzą jej prawnicy, natomiast zawsze, kiedy uzna to za konieczne, może wynająć innych prawników, detektywów albo tak zwanych biegłych sądowych: wszystko za nasze pieniądze. W przypadku biegłych płacimy nawet za ich podróże, wyżywienie, rachunki telefoniczne i zakwaterowanie. Teraz rozumiem, dlaczego wszystkim tak bardzo zależy, żeby doszło do ugody. Wtedy każdy coś zarobi. Jesteśmy w pułapce.
Przychodzi kolejny list od Mony: Rosemary, jako przedstawiciel rodziny, ma stawić się na posiedzeniu pojednawczym w Portland. Dzwonię do Mony przypominając, że nie chcemy ugody, a zatem nie widzimy powodu, żeby brać udział w posiedzeniu pojednawczym. Podkreślam raz jeszcze, że zgodziliśmy się przejść przez to wszystko wyłącznie dlatego, iż chcemy doprowadzić do publicznego procesu, który wyciągnie na światło dzienne cały ten przerażający skandal. Poza tym posiedzenie ma się odbyć w Portland w czasie, kiedy Rosemary nie może wziąć urlopu z przedszkola, a ja pracuję nad nową książką. Mówię, że nie przyjedziemy. Mona odpowiada, że skonsultuje się z sędzią Josephem Murphym, który ma przewodniczyć posiedzeniu.