Nigdy bym nie przypuszczała, że Camille i ja skończymy jako przedszkolanki.
Rozdział II
Po zakończeniu praktyk biorę się za pisanie życiorysu, który zrobi odpowiednie wrażenie na potencjalnym pracodawcy. Chociaż dostałam dyplom z wyróżnieniem, nie mam jeszcze pełnych uprawnień nauczycielskich. Niełatwo zdobyć posadę w szkole poza Stanami Zjednoczonymi bez co najmniej dwuletniego stażu w kraju. Mimo to postanawiam spróbować.
Wysyłam sześćdziesiąt listów do różnych szkół, potem kupuję bilet kolejowy ważny na całą Europę i ruszam w drogę. Jest maj.
Mama jeszcze uczy. Wills chodzi do szkoły. Tato obiecuje, że będzie zajmował się Willsem, kiedy mamy nie będzie w domu.
Nie cierpię się nimi wyręczać, ale nie ma innego sposobu.
W nocy przenoszę się z miasta do miasta. Śpię w pociągu, żeby zaoszczędzić na hotelach. Przemierzam Europę wzdłuż i wszerz, zawsze wybierając nocne połączenia, na których podróż trwa osiem do dziesięciu godzin. Kiedy już dotrę do miejsca przeznaczenia, najpierw szukam telefonu i umawiam się na spotkanie, a potem toalety, gdzie doprowadzam się do porządku po całonocnej jeździe.
Często muszę poprzestać na ochlapaniu się wodą nad dworcową umywalką.
Większość rozmów z dyrektorami szkół wypada zniechęcająco.
Zwykle doceniają fakt, że mówię biegle po francusku, niemiecku i angielsku, oraz moje solidne, uniwersyteckie wykształcenie, ale przeszkodą nie do pokonania okazuje się brak doświadczenia. Staram się to ukryć, rozwodząc się nad swoją pracą w przedszkolach w Idylwild i Phoenix, ale nie na wiele to się zdaje.
Po dwóch tygodniach podróżowania i jednej lub nawet dwóch rozmowach dziennie nadal nie znajduję nic pewnego. Następny przystanek wypada w okolicach Monachium. Mam tam spotkanie w międzynarodowej szkole położonej nad jeziorem w pobliżu miasteczka Starnberg. Kiedy byłam dzieckiem, mieszkaliśmy niedaleko stamtąd, w Seeshaupt, skąd do Starnberg jest tylko pół godziny kolejką. Tato był wtedy na rocznym urlopie naukowym.
Kiedy widziałam tatę po raz ostatni, mówił, że właśnie zaczął pisać nową książkę, której akcja częściowo dzieje się w Seeshaupt.
Mówił, że wszystko będzie się obracać wokół historyjek, które wtedy nam opowiadał na dzień dobry. Ich bohaterem był Franky Furbo, zaczarowany lis. Prawdę mówiąc, to ja podsunęłam tacie myśl, że z tych historyjek można by zrobić wspaniałą książkę dla dorosłych. Bardzo chciałabym ją przeczytać, ale chyba to się nie uda. Zresztą, być może… Za mało się znam na tych rzeczach.
Nigdy jeszcze nie byłam w podobnej sytuacji.
Stan, który przeprowadza ze mną rozmowę kwalifikacyjną, to jedna z najbardziej uśmiechniętych osób, jakie w życiu poznałam.
Od razu się dogadujemy. Pojawia się jednak stały problem. Stan obawia się, że nie może zatrudnić kogoś z tak małym doświadczeniem. Mój niemiecki robi na nim ogromne wrażenie. Ja też jestem pod wrażeniem, ponieważ on, również Amerykanin, mówi po niemiecku w ogóle bez akcentu. Okazuje się, że jego pierwsza, zmarła żona, była Niemką.
Prosi mnie, żebym poczekała kilka minut, i wychodzi z biura.
Domyślam się, że poszedł do toalety. Nie wierzę już, że dostanę tę pracę. Po dwudziestu odmowach można zwątpić w swoje możliwości. Mam jeszcze tylko nadzieję, że złapię pociąg do Seeshaupt, zanim zrobi się ciemno.
Stan wraca, uśmiechając się od ucha do ucha. Ale on zawsze się uśmiecha. Zaciera ręce.
– Masz szczęście, Kate. Udało mi się przekonać dyrektora.
Trochę wyolbrzymiłem twoje doświadczenie jako przedszkolanki, może nawet bardziej, niż ty to robisz, więc postaraj się, żebym nie wyszedł na kłamcę. Z drugiej strony, zawsze szukałem takiej nauczycielki jak ty: uśmiechniętej, energicznej, pełnej entuzjazmu i optymistycznie nastawionej do życia. Być może, po dwóch latach pracy stracisz te wszystkie zalety, ale na razie masz tę posadę.
Będziesz uczyć w pierwszych klasach. Pensję dostaniesz taką jak inni nauczyciele pierwszych klas, których przyjąłem w zeszłym roku. Jestem pewny, że ci się u nas spodoba.
O mało się nie przewracam z wrażenia; z trudem powstrzymuję się od płaczu. Ostatnie lata były takie okropne, a teraz wszystko wydaje się takie piękne. Wiem, że powinnam podziękować, ale jestem tak przejęta, że zapominam to zrobić. Stan wychodzi zza swojego biurka.
– Chodź, Kate, pokażę ci szkołę: Jesteśmy z niej naprawdę dumni. Budowę sfinansował rząd niemiecki i prawie połowa naszych uczniów to Niemcy. Ich rodzicom nie podobają się surowe, staroświeckie metody nauczania stosowane w niemieckich szkołach. Mamy tu mieszankę Niemców, Amerykanów i wszystkich innych narodowości, ale uczymy według amerykańskich programów. To naprawdę piękne miejsce.
Zwiedzamy teren należący do szkoły, na którym obok siebie stoją nowoczesne budynki, stare stodoły i niewielki pałacyk. Oglądam swoją przyszłą salę, jasną i ani za dużą, ani za małą. Stan mówi, że starają się, żeby w klasie nie było więcej niż dwudziestu uczniów. Boże, ja chyba śnię. Nie mogę w to uwierzyć. Wciąż jeszcze mam łzy w oczach.
– Kate, masz gdzie się zatrzymać?
– Mam tu niedaleko znajomych, w Seeshaupt. Chyba mnie przygarną. Zaraz zresztą zacznę szukać mieszkania w Stamberg i we wrześniu będę gotowa do pracy. Czy mogłabym zajrzeć tu w czasie wakacji i przygotować swoją salę?
– Co tylko sobie życzysz. Rany, co za ulga. Zwykle muszę biegać za mieszkaniami dla nowych nauczycieli, ponieważ nie znają niemieckiego. Ty jesteś samowystarczalna. Naprawdę nie potrzebujesz żadnej pomocy?
Uśmiecham się, a potem śmieję się na głos.
– A co z umową? Szczerze mówiąc, chciałabym ją podpisać jak najprędzej, żebym wiedziała, że to wszystko prawda. Nie mogę się doczekać, kiedy powiem o tym rodzicom. Mój synek, Wills, będzie zachwycony tym miejscem. Czy dzieci nauczycieli są zwolnione z opłat za szkołę?
– Absolutnie, całkowicie zwolnione. Za kogo mnie masz, za Scrooge'a?
– Raczej za świętego Mikołaja, Stan.
Pokusa, żeby mu się rzucić na szyję i mocno ucałować jest olbrzymia, ale jakoś się opanowuję. Nie chcę zapeszyć.
Telefonuję do rodziców. Są tak samo przejęci jak ja. Wynajduję małe umeblowane mieszkanie blisko jeziora i uwijam się jak w ukropie, żeby je jakoś urządzić. Szyję zasłony, woskuję wszystkie meble. Moje nowe gniazdko znajduje się na drugim piętrze, skąd rozciąga się przepiękny widok na jezioro. Mam wielki pokój z narożnikową kuchnią i malutkim aneksem jadalnym. Prawie wszystko tutaj zrobione jest z drewna. Przy zagospodarowywaniu się stawiam na prostotę. Kupuję dwa talerze, dwa kubki, dwie łyżki, dwa noże i dwa widelce. Tyle, ile potrzeba dla Willsa i dla mnie. Żadnych przyjęć, przynajmniej na razie. Nie mogę się już doczekać, kiedy przyjedzie Wills.
Wieczorami wertuję podręczniki i piszę konspekty lekcji. Kiedy już zacznę uczyć, chcę mieć wszystko gotowe. Jestem bardzo podekscytowana.
W mojej małej kuchence brakuje lodówki. Mam zamiar kupić jakąś używaną, jak tylko dostanę wypłatę. Tymczasem jestem prawie kompletnie spłukana. Starczy jeszcze na bilet lotniczy dla Willsa i na jedzenie, ale nic poza tym.
Wills przylatuje do Monachium tego samego dnia, w którym kończą się lekcje w MIS. MIS to Międzynarodowa Szkoła w Monachium, moja szkoła. Kiedy Wills wychodzi z odprawy celnej, Ściskamy się i płaczemy.
Jedziemy kolejką podmiejską do domu. Willsowi wszystko się podoba: jezioro, miasto, nasze mieszkanie, ale po dziesięciu minutach zasypia na podłodze. Niosę go do łóżka i rozbieram. Domyślam się, że podekscytowany podróżą niewiele spał poprzedniej nocy. Sama też nie mogłam zasnąć. Szepczę mu do ucha, że teraz idę do szkoły, ale wrócę, zanim się obudzi.