Выбрать главу

Pierwszy odzywa się Clint.

– Wygraliśmy wszystko, co było do wygrania, Will. Wygramy także proces i to wysoko. Pozostaje już tylko pytanie, o ile sędzia zetnie odszkodowanie ustalone przez ławę przysięgłych.

Ale nie ma powodu do obaw.

Obracam się do Mony.

– A ty co masz mi do powiedzenia?

– Clint ma rację. Jeżeli chodzi o proces, wygraną właściwie mamy w kieszeni. Większość czasu kłóciliśmy się, czy odszkodowanie powinno się pomniejszyć o sumę, którą Murphy zasądził na rzecz Willsa, i co się stanie, jeśli Cutter złoży apelację.

– I to wszystko?

– A czego jeszcze byś chciał?

– Wygraliście bitwę, ale przegraliście wojnę! Wciąż nie możecie tego zrozumieć? Chuck Hurtz od razu zrozumiał. I jestem pewny, że hodowcy traw również zrozumieją, kiedy dowiedzą się, co się stało. Jeżeli o mnie chodzi, ta rozprawa może się już w ogóle nie odbyć. To będzie tylko parodia prawdziwego procesu, a dwa lata waszej i mojej pracy pójdą na marne. Stale powtarzałem:

– CHCĘ PUBLICZNEGO PROCESU PRZED SĄDEM PRZYSIĘGŁYCH. Chciałem procesu, ponieważ chciałem wszystkim, którzy mają coś wspólnego z wypalaniem pól, rzucić w twarz oskarżenie o to całe plugastwo, tę ścierń i popioły. Chciałem, żeby przeżyli, chwila po chwili, zagładę mojej rodziny. Musieliście wiedzieć o tym. Powtarzałem to wystarczająco często. Nie jestem mściwy, ale w ramach odszkodowania dla mojej córki, zięcia i wnuczek chcę, żeby te kmiotki uświadomiły sobie, w czym biorą udział, w czym znowu wezmą udział, kiedy wybuchnie następny pożar i gdy kolejne auta, a z nimi ich kierowcy, zostaną starci w proch. To, co nam zaproponowano, to taka prywatna czarna msza w bocznej kaplicy, gdzie będą się lały krokodyle łzy i obijał echem diaboliczny chichot odpowiedzialnych za tę tragedię; począwszy od waszego wspaniałego gubernatora, a skończywszy na zwykłych ludziach, którzy nie podpisali petycji w sprawie referendum. Jak mogliście, szczególnie ty, Mona, być tacy tępi?

W ogóle was nie obchodziło, co mówię? Czy też byliście zbyt przejęci waszą rolą w tych niepoważnych gierkach, zwanych prawem, żeby słuchać i dostrzec, co się dzieje? To jasne, dlaczego nie wpuszczono mnie na to spotkanie. Założę się, że stał za tym Hurtz, tak samo jak za przebiegiem posiedzenia w Eugene stał adwokat farmera, który wzniecił pożar, pan Forcher, uśmiechnięty Budda w beżowym garniturze. Gdyby mnie tam dzisiaj wpuszczono, zdemaskowałbym tych łajdaków.

Wstaję, rzucam na stolik pieniądze i wychodzę. Nie mam pojęcia, jak w Portland kursują autobusy, ale mam numer telefonu Roberta i Karen.

Budka telefoniczna jest zaraz za rogiem. Przez szybę widzę Monę biegnącą jezdnią. Nie ukrywam się, ale też nie zdradzam, gdzie jestem. Niech zdecyduje przypadek. W butach na wysokich obcasach trudno się biega, pomimo to Mona porusza się dosyć szybko. Mija budkę, w ostatniej chwili dostrzega mnie kątem oka i zawraca. Kiedy wrzucam monety do automatu, stoi na zewnątrz i przygląda mi się. Ja też na nią patrzę czekając, aż Karen albo Robert odbiorą telefon. Po dziewiątym sygnale odkładam słuchawkę. Los tak chciał! Wychodzę. Mona płacze.

– Cześć, stary draniu. To tak się zachowują przyjaciele?

Ruszam przed siebie, sam nie wiem dokąd. Mona idzie ze mną, krok w krok, pomimo tych swoich idiotycznych butów.

– Proszę cię, Will, zaczekaj. Musisz mnie wysłuchać. Chcę ci powiedzieć, że jest mi strasznie przykro. Próbowałeś mi to wszystko wytłumaczyć, ale ja ciebie nie słuchałam. Myślałam, że słucham, ale tak naprawdę nie słuchałam. Powinnam była się domyślić, widząc zadowoloną minę Chucka Hurtza. Jezu, prawo to czasem taki cholerny, pieprzony biznes.

– A przynajmniej sposób, w jaki się je praktykuje w Oregonie, w całej Ameryce i pewnie na całym świecie. Ale to już wina prawników, ludzi, którzy zostają adwokatami i sędziami, sposobu w jaki są kształceni, w oderwaniu od realnego życia i w przekonaniu, że są lepsi od innych. Pojęcie sprawiedliwości traci tu rację bytu. Pozostaje tylko kulawe prawo i jego ubodzy praktykanci.

Rzygać mi się chce. Usiądźmy gdzieś, Mona.

Opadam na zieloną ławkę w małym parku. Ręce kładę na oparciu. Mona siada obok. Ze zdenerwowania jestem cały spocony.

Śmierdzę pewnie jak stary, obleśny knur. Oboje ciężko oddychamy – ja, ponieważ rozsadza mnie wściekłość, ona przez te swoje buty i może jeszcze z paru innych powodów.

– Chcesz tego procesu czy mam zadzwonić do sędziego Marlowe'a i całej reszty, żeby wszystko odwołać? Jeżeli ich nie zawiadomimy i tak po prostu nie stawimy się na rozprawie, skażą nas za obrazę sądu, ciebie, Clinta i mnie.

– Wiesz, że moja opinia o sędziach starczyłaby na kilka takich wyroków. Nie zdecydowałem jeszcze, co zrobię. Cokolwiek jednak to będzie, nie sądzę, żebyś ze względu na mnie musiała brać udział w tej farsie. Jakoś to załatwię.

– Will, jesteśmy nadal przyjaciółmi?

Nie wiem, jak jej to powiedzieć. Czuję się zdradzony, ale wiem, że sytuacja przerosła tak samo ją, jak i mnie. Tylko takie pokręcone umysłowości jak Hurtz czy też sędzia Marlowe, wspomagany przez Hurtza, mogły przewidzieć rozwój wypadków.

– Nadal jestem twoim przyjacielem, Mona, i chciałbym, abyś ty była moim. Po prostu nie tańczymy do tej samej muzyki.

Czuję, że dławi mnie w gardle i zaraz się rozpłaczę. Nie chcę tego, nie teraz. Mona rozgląda się po parku, tej małej oazie na kamiennej pustyni. Siedzimy w milczeniu. Mona wie, że próbuję się jakoś pozbierać.

– Will, chciałabym, żebyś wrócił ze mną do domu. Możesz odsunąć mnie od sprawy, możesz się do mnie nie odzywać, ale wróć ze mną do domu.

Zagryza wargi. Oboje przeżywamy ciężkie chwile. Nie mogę wydobyć z siebie głosu. Nie potrafię nawet spojrzeć jej w oczy.

Z tej gównianej sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Podnoszę się.

Nogi mam jak z waty.

– Jedźmy, Mona. Jak adwokat i klient, podróżujący w stronę słońca.

Rozdział XVIII

Po kolacji, w czasie której mówił głównie Jonah, a Mona i Tom, w stosownych momentach, wydawali z siebie jedynie dyplomatyczne chrząknięcia i pomruki, wstaję i sprzątam ze stołu.

Mimo sprzeciwu Mony składam naczynia do zlewu i przygotowuję się do zmywania. Zawsze tak robię, kiedy jestem zdenerwowany. To mi pozwala spojrzeć na wszystko od innej, lepszej strony, zaprowadzić ład w nieładzie.

Dwukrotnie przychodzi Mona i dwukrotnie wyganiam ją z jej własnej kuchni. Na szczęście ona rozumie. Po naczyniach czyszczę wszystko, co mi się nawinie pod rękę, piekarnik, kuchenkę mikrofalową i blaty. Właśnie zabieram się do szorowania podłogi, kiedy znowu zjawia się Mona.

– Wszyscy już poszli spać, Will. Chciałabym teraz usiąść na werandzie. Tam mogę palić, nie dmuchając ci dymem prosto w nos, no i moglibyśmy wreszcie porozmawiać.

Wychodzę za nią na werandę. Mona czeka na mnie, po czym zamyka drzwi. Siada na szerokiej balustradzie i sprawdza palcem kierunek wiatru. Resztę załatwia w czterech szybkich ruchach: otwiera pudełko, wyciąga papierosa, wkłada go sobie do ust i zapala. Dym, podświetlony przez latarnię z ulicy, wygląda jak mgła. Przynoszę sobie krzesło z drugiego końca werandy i stawiam je pod ścianą. Mona patrzy na mnie zza sinego obłoku.

– Od czego zaczniemy?

– Myślałem, że mamy rozmawiać o tym, jak to zakończymy?

Mona powoli wydmuchuje nie kończącą się, jak się wydaje, strużkę dymu. Długo mógłbym tak siedzieć i patrzyć, jak szara wstążka wije się w świetle ulicznej latarni.

– Zastanawiałem się nad tym, tam, w kuchni. Jestem przekonany, że gdybym bardziej się postawił i przez cały czas trzymał rękę na pulsie, nie znalazłbym się w takiej sytuacji. Zaślepił mnie mój własny smutek i gniew. Miałem nie dość szeroko otwarte oczy i uszy. Wyręczałem się zawodowcami w sprawach, którymi sam powinienem się zająć. To była zwykła głupota. Za bardzo ufałem innym, z lenistwa. Teraz nie mam zbyt dużego wyboru.