Zastanawiam się, czy nie dorzucić na koniec kolejnego „panie sędzio”, ale dochodzę do wniosku, że w tym momencie zabrzmiałoby to nie najlepiej.
Sędzia LeGrand prostuje się i z uniesionymi brwiami i szeroko otwartymi oczami obraca się do Mony i Clinta.
– Zwolniłem już panów Hurtza i Kramera. Wyjaśniłem im pańskie stanowisko, panie Wharton, najlepiej jak potrafiłem. Sądzę, że obaj, tak samo jak ja, są przekonani o uczciwości pańskich intencji.
Gadka – szmatka. Ciekawe, co z tego wyniknie.
– Ostatecznie postanowili, a zapewniam pana, że uczynili to wbrew moim radom, zaproponować panu sto dwadzieścia tysięcy dolarów. To dwadzieścia tysięcy więcej niż wynosiła poprzednia oferta. To duża suma, wolna od podatku. Odpowiednio ulokowana, dałaby panu i pańskiej żonie godziwe zabezpieczenie na resztę życia. Musi pan się zgodzić, że to szczodra propozycja.
– To prawda, gdybym zamierzał zawrzeć ugodę, uważałbym, podobnie jak pan, panie sędzio, że to hojna propozycja. Jednak raz jeszcze oświadczam, że nie chcę ugody, ale wezmę pod uwagę opinię pana sędziego, dotyczącą instytucji ugody w dzisiejszym prawie oraz konieczności rezerwowania sal sądowych dla spraw kryminalnych. Zadzwonię do żony i spytam ją o zdanie. To wszystko, co mogę obiecać.
Sędzia wytrzeszcza na mnie oczy. Potem spogląda na zegarek.
– Dobrze. Przyjmuję to do wiadomości. Myślę, że jest pan uparty i nierozsądny pomimo, a może właśnie z powodu pańskiej uczciwości. Proszę, żeby pan przemyślał tę ostatnią propozycję.
Do jedenastej wieczorem może pan dzwonić do mnie do domu.
Panna Gaitskill da panu wizytówkę z domowym numerem. A teraz już dziękuję państwu.
Wstaje, wymieniamy ukłony i wychodzimy. Hurtza i Kramera nie ma w poczekalni, ale być może siedzą w jakimś innym pokoju.
Clint proponuje, żebyśmy razem zjedli obiad. Idziemy do włoskiej restauracji.
– Mój Boże, Will, sto dwadzieścia tysięcy! Chyba nie odmówisz? Mówiłem Monie, że nie możemy liczyć na więcej niż sto tysięcy, i to zakładając, że sędzia i ława przysięgłych byliby po naszej stronie.
Kroję swoją lasagnę.
– Powinni dorzucić jeszcze pięć tysięcy. Jeśli nie, jutro zacznie się proces, więc niech wszyscy się przygotują.
Monie wypada z ręki widelec z sałatką. Obaj zrywamy się i pomagamy sczyścić majonez z jej nowego, wartego trzysta dolarów, czarnego kostiumu. Kupiła go na proces.
Tego wieczoru, po kolacji, Mona i ja znowu wychodzimy na werandę. Oboje staramy się nie patrzeć na zegarki. Jest po dziesiątej.
– Mona, chciałbym ci podziękować, że nas nie zostawiłaś.
Wiem, że ryzykowałaś pracą, ale jeżeli wszystko się uda, tak jak zaplanowaliśmy, firma z pewnością ci wybaczy. Jak już mówiłem, pieniądze przemawiają, zwłaszcza do Bakera, Forda. W ciągu ostatnich dwóch dni zarobiłem dla nich około piętnastu tysięcy dolarów. Dręczy mnie tylko ilość pracy, jaką ty włożyłaś w przygotowanie się do procesu. Nie znam nikogo, kto zrobiłby to lepiej.
Nie mówmy już o posiedzeniu pojednawczym w Eugene. To była pułapka i nie tylko ty dałaś się w nią złapać. Powiedziałem ci, że jestem niezadowolony z wydatków na biegłych sądowych, ale to był mój błąd. Powinienem był bardziej uważać. Po prostu robiłaś to, czego cię nauczono.
Mona przygląda mi się i powoli pali papierosa.
– Wiesz, że piszę książkę o tym wszystkim, co spotkało moją rodzinę od początku aż do tej chwili. Najpierw dałem jej tytuł Długo i szczęśliwie, ponieważ czasami, kiedy Kate miała już dosyć historyjek o Frankim Furbo i moim dzieciństwie, prosiła o bajki.
Bardzo lubię wymyślać opowiastki o zaczarowanych krainach i wróżkach. Kiedy Kate prosiła o „długo i szczęśliwie”, znaczyło to, że chodzi o bajkę, która kończy się słowami „a potem żyli długo i szczęśliwie”. Rok temu dowiedziałem się, że ukazała się czyjaś powieść pod identycznym tytułem Długo i szczęśliwie. Zastanawiałem się nad nowym tytułem i, wierz albo nie, wymyśliłem, że będzie to Biegły sądowy. To ja miałem być tym biegłym i opowiedzieć, jak było naprawdę. A było tak, że chociaż z powodu wypalania ściernisk zginęli ludzie, nikt nie potrafił skutecznie się temu przeciwstawić. Nawet ci, którzy poświęcili na to cały swój czas, którzy nie mieli w życiu innego celu, nie byli w stanie tego dokonać. Rozkolportowaliśmy petycje, ale nie zdołaliśmy zebrać dość podpisów, żeby przeprowadzić referendum. Próbowaliśmy dochodzić swoich racji na drodze prawnej. Jak wiesz, Mona, tak naprawdę nigdy nie chciałem tego procesu. Gdyby w którymkolwiek momencie oficjalnie zakazano wypalania ściernisk, w tej samej chwili wycofałbym sprawę i zawarłbym ugodę. Jednak wszystko potoczyło się tak, że nie miałem żadnego ruchu. Znalazłem się w pułapce. Potem, na posiedzeniu pojednawczym, zrozumiałem, że prawo jest bezsilne. Że nie ma sposobu, aby problem wypalania pól poddać publicznej debacie, aby ukarać odpowiedzialnych za ten horror. Że nie ma sposobu, żeby w ogóle wzbudzić w nich poczucie winy. Od przyjazdu do Eugene wciąż słyszałem to jedno słowo: „ugoda”. Ile pieniędzy? Ile to warte? Sama wiesz, jak to się odbywało. Nie umiem wyrazić, jak ciężko to przeżyłem, zresztą sama wiesz.
Spoglądam na zegarek. Jest za dwadzieścia jedenasta. Jeżeli nie będę uważał, jutro, czy tego chcę czy nie, będę musiał stawić się w sądzie, sam, bez moich biegłych, a może nawet bez adwokata.
Uśmiecham się do Mony w ciemności. Nie patrzy na mnie, zwrócona twarzą ku wysadzanej drzewami alei, typowej dla willowych dzielnic Portland. Jest przystojna, kobieca, ale bardzo silna – twarda, ale wrażliwa. Do tej pory właściwie nie zwróciłem na to uwagi. Chyba się starzeję.
– Jeszcze tylko kilka pytań, Mona. Obiecuję, że potem skończę z tymi morałami i zadzwonię do LeGranda. Proszę, powiedz: jeśli zawrzemy ugodę i weźmiemy od Cuttera pieniądze, czy to będzie równoznaczne z ich przyznaniem się do winy? Z przyjęciem odpowiedzialności za to, co się stało? A choćby z powiedzeniem „przepraszam”? Czy też wypłacenie mi tych pieniędzy uwolni ich od wszelkiej winy? Czytałem wszystkie te dokumenty i ciągle powtarzało się w nich pewne wyrażenie. Zawsze, kiedy po nie sięgałem, cierpła mi skóra. Mówi się tam o „niezawinionej śmierci” mojej rodziny. Skoro jednak nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności, skoro nikt nie został uznany winnym ich śmierci, czy to oznacza, że sami byli sobie winni, że zasłużyli na śmierć?
Mona kręci głową.
– Nie, na pewno nie.
– Każdy ma prawo do śmierci, ale kiedy śmierć jest zasłużona? Czy samobójstwo można uznać za zasłużoną śmierć, ponieważ jest to śmierć pożądana i upragniona? Śmierć mojej rodziny była przeciwieństwem samobójstwa: nie było w niej rozpaczy ani chęci skończenia ze sobą. Wszyscy byli w swoich najpiękniejszych latach, począwszy od Mii, która dopiero odkrywała otaczający ją świat, przez Dayiel, która zaczynała odkrywać samą siebie, po Kate i Berta, zakochanych w sobie, mających przed sobą całe życie u boku ukochanej osoby. Naturalnie, z czasem mogło się to zmienić, tak jak większość rzeczy się zmienia. Nazwijmy to inercją, entropią, starzeniem. Za tymi wszystkim nazwami kryje się zawsze jedno i to samo: wyczerpanie, zużycie, powolne ześlizgiwanie się w fizyczny niebyt. Oni nie będą musieli tego doświadczać. Może to ich nagroda? Może więc zasłużyli na tę śmierć, która uwolniła ich, oszczędziła im tego wszystkiego? Myślę, że właśnie tak się stało. A ty?
Mona obraca się do mnie i kiwa głową. W oczach ma łzy.
Próbuje coś powiedzieć, ale nie może. Tylko wciąż kiwa głową.