Patrzymy na siebie przez chwilę, a potem jednocześnie padamy sobie w ramiona. Mona zanosi się szlochem, z trudem chwytając powietrze do swoich przesyconych nikotyną płuc. Ja trzęsę się jak osika, a potem sam zaczynam ryczeć. Kołyszę się w tył i w przód jak wtedy, kiedy po raz pierwszy dowiedziałem się, że zginęli.
Teraz jednak potrafię już zaakceptować ich śmierć i czuję, że była im przeznaczona, z przyczyn, których nie znam i nigdy nie poznam. To właśnie usiłował powiedzieć mi Bert, ale wtedy tego nie zrozumiałem. To po prostu musiało się stać.
Mona pierwsza odzyskuje głos.
– Przepraszam, Will. Starałam się. To, co powinno być proste, stało się takie skomplikowane. Odpowiedź na twoje pytanie brzmi: nie. Zawierając z nami ugodę, nie przyjmują żadnej odpowiedzialności, nie przyznają się do żadnej winy. Nawet nie musi być im przykro.
– Tak właśnie myślałem. W tej sprawie nie ma zwycięzców.
– Kate, Bert i dziewczynki odeszli i nic się na to nie poradzi. Niepotrzebnie łudziłem się, że mogę powstrzymać wypalanie pól. Ludzie, z którymi walczyłem, są jedynie trybami w tej całej machinie i nie są zainteresowani żadnymi zmianami. Mieszkańcy Oregonu, z nie znanych mi powodów, nie przejmują się tą sprawą tak jak ja. Może niektórzy, ale widać za mało. To chyba telewizja przekonała ich, że nie ma nic nienormalnego w tym, że ludzie giną w wypadkach drogowych albo umierają powoli, na choroby układu oddechowego. Sam nie wiem; nigdy tego nie zrozumiem. Cutter wybuli sporą sumkę, bo zatrudnił nieodpowiedniego kierowcę.
Baker, Ford nie zarobi tyle, ile miał nadzieję zarobić. Alex Chronsik znowu będzie prowadził ciężarówki, być może nawet te osiemnastokołowe. Paul Swegler dalej będzie wypalał ścierniska, uprawiał trawę oraz inkasował setki tysięcy dolarów i wszystko w glorii prawa. Władze stanu Oregon nadal będą robić co w ich mocy, żeby się nie narazić wyborcom. Wszystko zostanie tak, jak gdybyśmy nie kiwnęli palcem w bucie. Członkowie Zgromadzenia Stanowego w przyszłym roku znowu nic nie uczynią w tej sprawie, dzięki czemu wzrosną ich szanse na ponowny wybór. Nic się nie zmieni. Ważne jest jednak to, że ty, ja i może Clint wiemy, że próbowaliśmy coś zrobić. Przegraliśmy wojnę, ale wygraliśmy kilka bitew. Możemy śmiało patrzeć w lustro. Przynajmniej mnie się wydaje, że mogę, i mam nadzieję, że ty też. Chodźmy teraz do domu, muszę wreszcie załatwić ten telefon.
Wypuszczamy się z objęć i wchodzimy do środka. Ciągle jeszcze trzęsą mi się ręce, więc Mona wykręca numer, po czym idzie do drugiego aparatu i podnosi słuchawkę.
– Sędzia LeGrand? Mówi William Wharton.
Robię pauzę. Patrzę na Monę. Kiwa głową i uśmiecha się.
– Panie sędzio, zdecydowałem się na ugodę, ale pod warunkiem, że Cutter zapłaci sto dwadzieścia pięć tysięcy.
Pauza.
– Wiem, że zaproponowali tylko sto dwadzieścia, ale to jako odszkodowanie za śmierć mojej córki i jej rodziny. Natomiast ja wydałem ponad pięć tysięcy dolarów, fruwając w tę i z powrotem, zresztą wbrew swojej woli, z Francji do Portland i z Portland do Francji. Straciłem także wiele cennego czasu. Te pięć tysięcy pokryje zaledwie część tych wydatków.
Pauza. Mona i ja uśmiechamy się do siebie.
– Rozumiem, panie sędzio. Wobec tego jutro o dziewiątej rano, tak jak to zostało ustalone, stawię się na rozprawie… Ależ nie, całkowicie pana rozumiem, panie sędzio, pan zrobił wszystko, co w pańskiej mocy… Gdyby Cutter zmienił zdanie, do północy może dzwonić do domu mojego adwokata. Jak pan wie, sprawa może być wycofana nie później niż w przeddzień procesu. Dziękuję, panie sędzio. Życzę dobrej nocy.
Odkładam słuchawkę, Mona odkłada swoją.
– Ty stary lisie. Jesteś najgorszym i zarazem najlepszym klientem, jakiego kiedykolwiek miałam. Cutter będzie musiał wysupłać te pieniądze. Hurtza szlag trafi, ale Cutter nie zaryzykuje procesu dla marnych pięciu tysięcy. Dlaczego mi nie powiedziałeś, że chcesz ich jeszcze przydusić?
– Ponieważ decyzję podjąłem dopiero tam, na werandzie, kiedy staliśmy razem i płakaliśmy. Po pierwsze, stwierdziłem, że chociaż pieniądze pewnie już nigdy nie będą miały dla mnie żadnego znaczenia, w tym wypadku będę tak samo zachłanny jak oni wszyscy. Podszedłem więc do sprawy jak stary komornik: zdecydowałem, że nie podaruję im ani centa. Po drugie, postanowiłem zmienić tytuł tej książki na Niezawinione śmierci. Na przekór obowiązującemu prawu, bezczynności mieszkańców Oregonu i tchórzostwu władz stanowych, na przekór oszustwom i uzurpacjom polityków, wciąż wierzę, że ci, których kochaliśmy, Kate, Bert, Dayiel i Mia, dołączyli do legii bohaterów, czyli tych, którzy zginęli śmiercią zasłużonych, poczynając od strażaków, którzy próbowali wynieść kogoś z płomieni, przez męczenników, którzy oddali życie za swoją wiarę, żołnierzy zabitych na wojnach, których powodów nigdy nie rozumieli, niemowlęta, które zmarły nagłą śmiercią w swoich łóżeczkach, po tych wszystkich, którzy umarli młodo na raka, białaczkę, a także na te choroby, które obecnie pochłaniają wiele niewinnych ofiar: narkomanię i AIDS.
– Kate, Bert, Dayiel i Mia zginęli śmiercią zasłużonych. Prawda?
– Prawda.
EPILOG
Od opisanych w tej książce wydarzeń minęło ponad pięć lat.
Smutek ustąpił pod naporem codziennych spraw, ale wspomnienia, w jakiś niezrozumiały sposób, zyskały tylko na wyrazistości.
Wszyscy – żyjący – członkowie naszej rodziny nie są już tymi samymi ludźmi, którymi byli przed tym straszliwym wypadkiem, który wydarzył się na autostradzie 1 – 5, o czwartej, w pewne gorące, sierpniowe popołudnie 1988 roku.
Nasza druga córka, Camille, uczy dzieci w szkole objętej patronatem UNESCO w Hanoi w Wietnamie. Czterokrotnie próbowała zajść w ciążę za pomocą metody in vitro, ale bez powodzenia. Teraz jest w trakcie załatwiania adopcji dwójki wietnamskich dzieci.
Nasz starszy syn, Mart, jest nauczycielem w Ankarze, w Turcji.
Ze swoją żoną, Juliette, ma dwójkę dzieci: pięcioletnią Emilię i prawie dwuletnią Clarę. To prawie tak, jakby próbowali zapełnić puste miejsca w naszym życiu.
Nasz młodszy syn, Will – w tej książce to Robert – zdaje egzaminy nauczycielskie i robi dyplom na uniwersytecie w New Jersey. Zmieniłem mu imię, ponieważ taka liczba postaci o imieniu Will lub Wills wprowadziłaby tylko zamieszanie.
Rosemary, moja żona, nadal udaje, że to, co się stało, tak naprawdę nigdy się nie zdarzyło, i zaszyła się w świecie książek.
Przestała uczyć, przeszła na emeryturę i chyba jest szczęśliwa.
Często rozmawiamy o Kate, Bercie i ich dziewczynkach.
Nagrobek zamówiony w Capitol Monuments nie został jeszcze wykończony. Mamy za to dwa prywatne pomniki: dwa zegary słoneczne zrobione z kamieni młyńskich, które zabraliśmy z naszego młyna wodnego we Francji. Jeden ustawiliśmy nad brzegiem stawu. Kiedy tam pływamy, ręczniki wieszamy na gnomonie zegara. To tak, jakby Kate i jej rodzina bawili się z nami. Łatwiej wtedy uwierzyć, że nadal są tutaj, w naszym starym młynie.
W środku kamienia złożyliśmy prochy naszych zmarłych. Ponad urną zbudowaliśmy niewielką piramidę, w której osadzony jest gnomon. W poszczególnych ćwiartkach koła umieściliśmy ich imiona i cztery litery składające się na słowo L – O – V – E. Na obwodzie kamienia wyryłem krótki wierszyk, który napisałem w przeddzień pogrzebu w Oregonie.
Drugi pomnik znajduje się na kawałku ziemi, który Kate dostała jako prezent ślubny. Zrobiony jest z identycznego kamienia młyńskiego i stoi na płaskim, morvańskim głazie. Kiedy tu przyjeżdżamy, dbamy, żeby zawsze były tam kwiaty.
Od mojego spotkania z Bertem (który naprawdę miał na imię Bill), snu czy nawiedzenia – cokolwiek to było – stałem się o wiele bardziej wrażliwy na rzeczywistość duchową, moją własną i tę, którą dostrzegam w innych. Nabrałem pewności, że życie, które wiedziemy w materialnym świecie, to tylko fragment większej całości. To mnie uspokoiło i dostarczyło przeżyć duchowych, których nigdy wcześniej nie doświadczałem.