Выбрать главу

Oto jeden przykład.

Na wiosnę, kilka miesięcy po wypadku, pojechałem sam do naszego młyna w Burgundii, żeby malować. O tej porze roku jest tam przepięknie: wśród owiec pasących się na łąkach biegają już młode, brykają i ssą swoje mamy. To czas, kiedy ziemię z wolna okrywa zielonozłota mgiełka, kiedy wylęgają się kurczęta i kaczęta. Okoliczne wzgórza ożywiają kwitnące drzewa i głogi. Naszło mnie niepohamowane pragnienie namalowania tego widomego dowodu ciągłości i trwania.

Następnego wieczoru, po całym dniu spędzonym przy sztalugach, kiedy to usiłowałem zakląć w obrazie czar polnych kwiatów rosnących w cieniu nisko zwieszających się gałęzi drzew, położyłem się do łóżka, gdy było jeszcze jasno – o tej porze roku słońce zachodzi dopiero koło dziesiątej. Już zasypiałem, kiedy usłyszałem głośne pukanie. Z początku myślałem, że ktoś dobija się do drzwi. Wstałem, żeby sprawdzić, któż to odwiedza mnie o tak późnej godzinie, ale za drzwiami nikogo nie było. Wróciłem do łóżka, a wtedy znowu rozległo się to stukanie. Miałem wrażenie, że dobiega gdzieś znad mojej głowy, ale uważałem, że to niemożliwe, ponieważ strop jest bardzo wysoko, a u szczytu dachu znajduje się tylko mały lufcik. Po jakimś czasie stukanie ustało, a ja zasnąłem.

Trzy dni później, zgodnie ze swoją zapowiedzią, przyjechał do mnie mój bliski przyjaciel, też artysta, Jo Lancaster. To ten, który zadzwonił do nas o szóstej rano, dzień po wypadku, i tylko płakał do słuchawki. Później się dowiedziałem, że był pierwszą osobą, do której zatelefonowała Camille; Jo to stary przyjaciel całej naszej rodziny, ma piątkę dzieci, niektóre w tym samym wieku co nasze. W Paryżu wynajmujemy na spółkę pracownię. Teraz przyjechał tutaj, żeby malować i dotrzymywać mi towarzystwa.

Spędziliśmy cudowny dzień. Obaj uprawiamy malarstwo figuralne. Odkryliśmy drewnianą stodołę, w której spomiędzy murszejących desek wystawały pęki żółknącego siana. Uznaliśmy, że to inspirujący obiekt. Malarstwo jest sztuką samotności, ale dobrze jest móc uczestniczyć w doświadczeniu, w procesie tworzenia, wspólnie z kimś, kto został malarzem z tych samych powodów co ja.

Zjedliśmy wczesną kolację i także tym razem położyliśmy się, zanim jeszcze zgasły światła dnia. Planowaliśmy wstać o świcie, by kontynuować malowanie.

Jo ułożył się na poddaszu, w miejscu zazwyczaj rezerwowanym dla Willa, który spędza w młynie więcej czasu niż reszta rodziny. Rano obudziło mnie wołanie Joego.

– Hej, Will! Jakiś zwariowany ptak harcuje za moim oknem.

Jest piękny, żółty, smukły, z długim ogonem. Zachowuje się tak, jak gdyby chciał się dostać do środka.

Wygrzebałem się z łóżka i wszedłem do połowy schodów prowadzących na poddasze. Faktycznie, tak jak mówił Jo, po zewnętrznym parapecie skakał jakiś ptak. Stukał dziobkiem w szybę i podskakiwał w jakimś szalonym tańcu.

Nie miałem pojęcia, co to za gatunek, chociaż od dawna interesowałem się ornitologią. Moja pierwsza książka, Ptasiek, opowiada o intymnym związku małego chłopca z jego kanarkiem.

Sam przez całe życie hodowałem jakieś ptaki i zawsze dużo dla mnie znaczyły. Ich lot, śpiew i perspektywa, z jakiej oglądają świat, wprawiają mnie w ekstatyczny zachwyt. Ptaki to dla mnie rodzaj aniołów.

– To bardzo dziwne, Jo, ale masz rację, naprawdę wygląda, jakby próbował dostać się do środka. Sądząc po ostrym dziobie, to jakiś owadożerny gatunek. Może wydziobuje robaki ze szczelin w oknie.

Obserwowaliśmy go zafascynowani jego niezwykłym tańcem.

Do otwierania lufcika mam specjalną długą tyczkę zakończoną haczykiem. Przyniosłem ją ze spichlerza; ptak wciąż skakał po parapecie. Otworzyłem okienko. Natychmiast wleciał do środka i usiadł na poręczy schodów. W ogóle nie był przestraszony. Obrzucił mnie typowym badawczym, ptasim spojrzeniem, przekrzywiając główkę i patrząc na mnie to jednym, to drugim okiem. Był wyjątkowo piękny, o pełnych gracji, tanecznych ruchach. Przy każdym podskoku długi, ciemny ogon kiwał się w górę i w dół.

Kiedy zasiedliśmy do śniadania, ptak sfrunął na jedno z wolnych krzeseł przy stole. Jedliśmy jajka smażone na boczku. Gdy próbowałem nakarmić go boczkiem, uciekł. Wkrótce wrócił, ale nie przestawał kręcić łebkiem, jak gdyby mówiąc: „Nie, dziękuję”.

Potem wskoczył na stół. Spojrzeliśmy po sobie zdumieni.

– Musi być oswojony – powiedział cicho Jo. – - Pewnie uciekł z klatki. W ogóle się nas nie boi.

– Nie sądzę, Jo. Takich ptaków nie trzyma się w klatkach.

– Nie wiem, dlaczego tak dziwnie się zachowuje, ale na pewno nie jest oswojona. Może jest ciekawska, a może po prostu nas lubi?

– Po czym poznałeś, że to „ona”?

Sam byłem zaskoczony. Nie miałem żadnych podstaw, aby sądzić, że to „ona”. Po prostu tak mi się powiedziało. Nie odpowiedziałem na pytanie Jo.

Po śniadaniu wyszliśmy na dwór. Światło było w sam raz do malowania. Niskie, poranne słońce tworzy barwy i cienie, o jakich nie śniło się zwykłym śmiertelnikom. Wychodząc z młyna, otworzyłem lufcik pod sufitem i nie zamknąłem drzwi. Ptak zamknięty w domu mógłby wpaść w panikę. Miałem dziwną pewność, że kiedy wrócimy na obiad, jej już tu nie będzie. I rzeczywiście nie było.

Przynajmniej wiedziałem, kto wtedy obudził mnie stukaniem.

Co dziwniejsze, od tego dnia ptak przylatywał każdego ranka, punktualnie o siódmej, i uderzał dzióbkiem w okno. Zupełnie jakby urządzał nam pobudkę. Wkrótce przyzwyczaiłem się do tych codziennych odwiedzin.

Jo miał w tej sprawie własne zdanie.

– Nie mogłaby przylatywać o wpół do ósmej albo o ósmej?

To jak z małym dzieckiem, które budzi cały dom, kiedy tylko pokaże się słońce.

W jakiś dziwny sposób nabierałem pewności, że to właśnie dziecko budzi mnie każdego dnia – moje dziecko.

Malowaliśmy obaj przez cały tydzień i każdy z nas skończył trzy obrazy, jedne lepsze, inne gorsze, ale wszystkie powyżej naszych normalnych możliwości. Ptak towarzyszył nam wszędzie, gdziekolwiek rozstawiliśmy sztalugi, szybując nad naszymi głowami i nagle pikując jak polujący na owady jerzyk albo jaskółka.

Któregoś dnia przysiadł na krawędzi obrazu.

Zacząłem ją nazywać Kasia – Ptasia. Czułem się lepiej, wierząc, że przylatuje do mnie, żeby mnie pocieszyć w trudnych chwilach.

To było mniej więcej wtedy, kiedy okazało się, że musimy pojechać do Portland, żeby złożyć zeznania.

W czerwcu, po zakończeniu roku szkolnego, wróciłem do młyna z Rosemary i Willem. Przywiozłem ze sobą cały rulon płótna, spory zestaw farb, terpentynę i werniks. Zabrałem też swój komputer. W Portland zaczynało być już gorąco, ale tu panowały cisza i spokój.

Przyleciała od razu pierwszej nocy, kiedy tylko położyliśmy się do łóżka. Usłyszałem pukanie w lufcik pod sufitem. Rosemary już zasypiała i chyba nic nie słyszała. Odczekałem chwilę. Czy możliwe, że to wszystko to jedynie mój wymysł? Nie, Jo też ją słyszał. Widział ją. Obróciłem się do Rosemary.

– Kochanie, słyszysz stukanie?

– Co to takiego? Szczury czy koszatki harcują po strychu?

– Nie, posłuchaj. To tak, jakby ktoś pukał.

– Rosemary zerwała się z łóżka.

– Kto to może być? O tej porze? Może coś się stało z Camille albo z Mattem?

– Nie, uspokój się. To tylko ptak stuka dziobem w szybę. To moja Kasia – Ptasia.