– Co za Kasia – Ptasia? O czym ty mówisz?
Opowiedziałem jej więc o ptaku, o tym, że Jo też ją widział i słyszał, o wszystkim, co się potem zdarzyło.
Rosemary słuchała mnie, bacznie mi się przyglądając. Czułem, że się o mnie martwi. Zawsze, kiedy człowiek dzieli się z innymi takimi przeżyciami – w rodzaju odwiedzin Billa w Oregonie w dniu pogrzebu – wszyscy myślą, że albo zaczyna wariować, albo już zwariował, albo po prostu kłamie. Nie ma sposobu, żeby ich przekonać. Rosemary chcę powiedzieć prawdę: po pierwsze, z uwagi na znaczenie tego doświadczenia, po drugie, dlatego że chodzi o kobietę, którą kocham, z którą zdecydowałem się spędzić swoje życie. Rosemary wróciła do łóżka.
– Śpij, kochanie. A jeżeli masz jakiś wpływ na tę Kasię – Ptasię, proszę, powiedz jej, żeby przestała stukać, bo nie mogę zasnąć.
Pocałowała mnie i oboje ułożyliśmy się do snu. Po jakimś czasie stukanie ucichło. Nie powinienem mówić Rosemary takich rzeczy. Zamiast ją uspokoić, tylko ją przestraszyłem. Widocznie w dzieciństwie słuchamy za dużo opowieści o duchach.
Kiedy już byłem pewny, że Rosemary śpi, wyślizgnąłem się z pościeli, wyciągnąłem z narożnika długą tyczkę z haczykiem i otworzyłem okno. Nie chciałem, żeby przeraziło ją poranne stukanie.
Zamiast niej to ja się przeraziłem. Mam zwyczaj spania na wznak, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Zazwyczaj też, kiedy się obudzę, przez dłuższy czas nie otwieram oczu, napawając się cichą ciemnością, zanim w mojej głowie zacznie się codzienna galopada myśli. Tego ranka poczułem coś na ręce. Powoli otworzyłem oczy i zobaczyłem Kasię – Ptasię, mniej niż trzydzieści centymetrów od mojej twarzy. Rosemary jeszcze spała. Chciałem, żeby też to zobaczyła. W jakiś sposób wiedziałem, że powinna.
To było tak jak z Billem.
Trąciłem ją lekko łokciem. Rosemary jęknęła cicho i zaczęła się budzić.
– Nie ruszaj się, kochanie. Po prostu otwórz oczy; jest tu coś, co powinnaś zobaczyć.
Rosemary otworzyła oczy i wolno obróciła głowę. Przez moment nic nie mówiła i tylko wpatrywała się w ptaka. Kasia – Ptasia też się jej przyglądała.
– To jakaś sztuczka, Will? Wytresowałeś tego ptaka? Czyż nie jest śliczny?
– To nie żadna sztuczka, to dziki ptak, i wcale go nie wytresowałem. Jak ci już mówiłem, ma na imię Kasia – Ptasia i jest naprawdę prześliczna.
Powoli wyciągnąłem do Kasi – Ptasi drugą rękę – bez wahania wskoczyła mi na palec. To była czarodziejska chwila. Pierwsza odzyskała głos Rosemary.
– To „nawiedzenie”, Will. Nie wierzę w to, nie potrafię, ale nie znajduję innego wytłumaczenia.
– To wszystko tłumaczy. To nawiedzenie. Jestem pewny, że Kate martwi się o te moje wyjazdy do Oregonu i chce mnie pocieszyć, i ciebie też. Nie musisz w to wierzyć. Odpręż się i ciesz się, że możemy to zobaczyć.
Wstałem z łóżka z Kasią – Ptasią na palcu. Posadziłem ją na krześle przy stole. Zaczęła śpiewać – miała piękny głos, chociaż znała tylko dwie melodyjne nuty.
Asystowała nam przy myciu. Towarzyszyła przy śniadaniu. Nie chciałem zostawiać jej w zamkniętym młynie, więc wyciągnąłem rękę, żeby wynieść ją na dwór. Wskoczyła na palec, jak poprzednio, bez wahania. Wyszedłem na zewnątrz i podrzuciłem ją ku niebu. Odśpiewała swoją prostą piosenkę, dwukrotnie okrążyła młyn i odleciała w stronę stawu.
Odtąd, za każdym razem, kiedy przyjeżdżaliśmy do młyna, ona już na nas czekała. Maurice, nasz sąsiad, powiedział, że zawsze wiedział, kiedy przyjedziemy, ponieważ krótko przedtem zjawiał się ten żółty ptak. Czuliśmy się wtedy, jakbyśmy się przenosili do jakiejś zaczarowanej krainy. Trwało to całe trzy lata. Każdego ranka, kiedy mój zegarek „piszczał” na siódmą, Kasia – Ptasia była już na posterunku. Była tam wiosną, latem, jesienią i zimą. Wiosną drugiego roku na niewielkim występie w murze, tuż pod oknem, założyła gniazdo. Odkryłem je przez przypadek, myjąc szyby. W gnieździe było pięć jajek. Will zastanawiał się, dlaczego pięć, skoro ich było tylko czworo. Coś mi podszeptywało, że wyklują się tylko cztery.
Tak też się stało. Kasia – Ptasia nie broniła nam dostępu do gniazda. Z jednego jajka nic się nie wykluło. Na Willu zrobiło to niesamowite wrażenie, a na nim mało co robi wrażenie. Któregoś dnia ptasie dzieci odleciały i zostało puste gniazdo. Wychyliłem się z okna, zdjąłem je i położyłem na obramowaniu kominka, na wypadek, gdyby Kasia – Ptasia kiedyś jeszcze go potrzebowała. Potem zrozumiałem, że przekazała nam już to, co miała do powiedzenia.
Od zawarcia ugody nigdy już nie widziałem Kasi – Ptasi. Wcześniej przylatywała tylko po to, żeby nam dodać otuchy w naszych zmartwieniach, a to już mieliśmy za sobą. Wiedziałem, że prowadzi gdzieś jakieś własne życie czy jakkolwiek nazwać to, co robi dusza bez ciała, i nawet nie byłem rozczarowany, kiedy przyszła wiosna, a ona się nie pojawiła. Wiem, że to, co się nam przydarzyło, można logicznie wytłumaczyć na wiele sposobów, ale dla mnie jedyne racjonalne wyjaśnienie to takie, że nawiedziła nas Kate. To był podarek dla nas.
Mój wydawca z Granty, Bill Buford, jest przekonany, że napisałem tę książkę w ramach autoterapii, chcąc ulżyć swoim cierpieniom. Sądzę, że się myli, ale jestem ostatnim, który może się wypowiadać w tej sprawie.
– Czy patrząc na to z dystansu – pytał Bill – można powiedzieć, że, w pewnym sensie, to użeranie się z prawnikami było ci potrzebne, że był to sposób na uniknięcie zbyt silnych emocji?
Jednym ze skutków skierowania sprawy do sądu było to, że twoja córka przestała być twoją córką, a stała się jedynie postacią z akt sądowych. Możliwe, że zadziałało to jak środek znieczulający.
Nie sądzę, żeby to był akurat ten mechanizm. Najważniejszym celem moich wyjazdów do Oregonu było, jak to często powtarzałem w książce, spowodowanie wydania zakazu wypalania ściernisk. Dlatego zacząłem ją pisać. Nie chciałem, żeby ktoś jeszcze musiał wycierpieć to co my. Teraz to już nieaktualne. Jeśli Oregończycy, z jakichś powodów, chcą spalić swoje domostwa, to ich sprawa. Tak jak powiedziałem w zakończeniu książki, śmierć naszych bliskich ma czasem głęboki sens. Może to nauczka dla żywych, żeby się nie trzymali życia aż tak kurczowo i za wszelką cenę. Dla mnie to była właśnie taka lekcja.
W przyszłym roku skończę siedemdziesiąt lat. Pewnie już niedługo dowiem się, czy uda mi się spotkać Billa, Kate, Mię i Dayiel.
Żeby to wiedzieć na pewno, najpierw muszę umrzeć.
Jeśli chodzi o losy innych postaci występujących w tej książce, to Mona Flores (to nie jest jej prawdziwe nazwisko) została wspólnikiem w swojej firmie, rozwiodła się z mężem, sprzedała swój wielki dom, otworzyła z przyjacielem kancelarię adwokacką i znalazła sobie nowego męża. Cieszę się jej szczęściem.
Tego lata chcemy odwiedzić naszych starych przyjaciół, Wilsonów. Nadal mieszkają w Portland.
Tak więc życie toczy się dalej. Toczy się dalej i trwa dłużej niż większość z nas gotowa jest uwierzyć.
9 maja 1994 roku, Port Marly
TAKA NIEPOTRZEBNA ŚMIERĆ
Znany pisarz, William Wharton, stracił córkę, zięcia i dwie wnuczki w wypadku, który jego zdaniem nigdy nie powinien był się wydarzyć.
Z Adriaane Pielou rozmawia o swoim smutku i o książce Niezawinione śmierci, którą napisał, aby zapobiec dalszym tragicznym śmierciom.
Wydarzyło się to sześć lat temu, 3 sierpnia 1988 roku. Pewien farmer wypalał ściernisko na pobliskich polach, kiedy wiatr zmienił kierunek i gęsty dym zasnuł autostradę międzystanową nr 5 w Oregonie, w Stanach Zjednoczonych.
Z powodu robót drogowych na autostradzie panował wyjątkowy tłok.