To był tylko przykry obowiązek”.
Śmierć najbliższych osób stała się zaczątkiem duchowej przemiany.
Ta nowa duchowość sprawia, że w swych ostatecznych konsekwencjach jest to książka niesłychanie budująca. Wharton przywiązuje teraz wielką wagę do snów.
„Wydaje mi się, że lekceważąc sny, większość z nas cenzuruje niejako znaczną część swojego życia. To samo dzieje się wówczas, kiedy na siłę próbujemy je interpretować, odzierając je z tego, co rzeczywiste. Przez osiem godzin na dobę żyjemy życiem, które jest tylko luźno powiązane z tym, czym zajmujemy się na jawie”.
„To wszystko zmieniło mnie tak bardzo, że śmierć mojej córki wydaje mi się teraz niemal usprawiedliwiona. Przeżycia związane z tą tragedią upewniły mnie, że istnieje jakieś ważniejsze życie, jakiś ważniejszy wymiar egzystencji niż ten, który znamy. Wierzę teraz w istnienie duszy równie mocno jak w to, że muszę jeść, aby żyć. Wiem, jestem tego całkowicie pewny, że życie nie kończy się wraz ze śmiercią ciała. Myślę, że życie ma sens i że tym sensem jest samo życie, dawanie i doznawanie tyle szczęścia, ile to tylko możliwe”.
„Czy Bóg istnieje? Powiedziałbym, że Bóg to całość rzeczywistości duchowej, której wszyscy jesteśmy małą cząstką”.
„Niemniej jednak – kończy Wharton z cierpką ironią – wcale nie jestem pewny, czy Boga to wszystko obchodzi”.
Wydaje się nietaktem powiedzieć, że na podstawie tej książki można by nakręcić wspaniały film, ale Wharton sam o tym wspomina. Przyznaje, że pisał tę książkę z myślą o filmie. Miał już nawet, jak się wyraża, pewne oznaki „brania” ze strony rekinów z Hollywood.
„Chciałbym, żeby powstał taki film. Film zmusi ludzi do myślenia: to teraz najbardziej popularne medium. Będzie w tym wystarczająco dużo seksu, namiętności i przemocy – a właśnie to się teraz sprzedaje. Dobry reżyser mógłby zrobić z tego gorzki, przejmujący film”.
Kilka powieści Whartona już przeniesiono na ekran: Ptaśka - powieść o chłopcu i jego kanarkach, Tatę - opowieść o śmierci ojca pisarza, oraz W księżycową jasną noc - książkę poświęconą doświadczeniu wojny. A zatem, również w przypadku tej książki jest to prawdopodobne. Gdyby tak się stało, być może spełniłoby się marzenie Whartona i zakazano by wypalania ściernisk.
„Chociaż nie lubię tej całej współczesnej, zaangażowanej literatury, nigdy nie pisałem wyłącznie po to żeby «bawić», zawsze chciałem także «uczyć» – mówi Wharton i śmieje się. – Musiałem tylko uważać, żeby nie popaść w moralizatorstwo”.
Wharton jest pisarzem, ale i malarzem – swój czas dzieli pomiędzy te dwie dziedziny sztuki. Wychował się w Filadelfii, w rodzinie robotniczej, z pochodzenia jest Irlandczykiem. Pracę zawodową rozpoczął od posady nauczyciela rysunku. Kiedy w połowie lat sześćdziesiątych wraz z rodziną przeniósł się do Francji, rzucił uczenie dla malowania. Z tego się utrzymywał aż do czasu, kiedy w latach osiemdziesiątych jego konto zaczęły zasilać honoraria za książki.
Zarówno dla niego, jak i dla Rosemary – która zawsze pracowała jako nauczycielka w przedszkolu – najważniejsze były dzieci. Nie przypadkiem cała czwórka również została nauczycielami. Kate miała zamiar uczyć w Oregonie. Ich druga córka, Camille, jest nauczycielką w Hanoi.
Starszy syn, Mart, uczy w Ankarze, a najmłodszy, Robert, zacznie pracować jako nauczyciel, kiedy tylko zrobi dyplom.
O tej pasji i oddaniu Whartonów najlepiej świadczy fakt, że dziesiątki dawnych uczniów wciąż utrzymują z nimi kontakt, po latach odwiedzając ich już z własnymi dziećmi.
Zbliża się pora obiadu. Przechodzimy z werandy do jadalni. Rosemary napełnia filiżanki ziołową herbatą i kroi najprawdziwszy francuski quiche.
Rozmawiamy o Urugwaju, gdzie ostatnio Whartonowie spędzają każdą zimę. Śmieją się, że na nic nie wydają tyle co na telefon, ponieważ gdziekolwiek są, Rosemary co niedzielę „obdzwania” wszystkie dzieci.
Żegnamy się i Wharton odprowadza mnie na przystanek autobusu, który zawiezie mnie z powrotem na Manhattan. Opowiada o swojej drugiej córce, Camille, i swoim wnuku, Willsie, najstarszym dziecku Kate, tym, który cudem uniknął śmierci i teraz mieszka ze swoim ojcem w Kalifornii. Pyta, czy sama mam dziecko. Kiedy mówię mu, ile ma lat, kiwa głową i szepce: „Dwa lata i osiem miesięcy. To tyle co Dayiel i Mia”.
William Wharton