Выбрать главу

Kiedy zbliżają się święta Bożego Narodzenia, namawiam Berta, żeby pojechał do młyna i spędził gwiazdkę z moją rodziną.

Wiem, że mu się tam spodoba: młyn i cała okolica, których ja nie cierpiałam, to coś w jego guście. Opowiadam mu, jak co roku kradniemy choinkę z lasu, co tato później opisze w książce zatytułowanej Wieści. Mam tam na imię Maggie.

Bert idealnie pasuje do mojej rodziny. Następnego ranka po naszym przyjeździe paraduje po salonie w dresie i do tego na bosaka. Nikt, nawet tato, nie chodzi we młynie boso. Podłogi są lodowate, ale stopom Berta najwyraźniej to nie przeszkadza. Bertowi tutaj podoba się dosłownie wszystko: staw, wzgórza, ponura, mistyczna atmosfera Morvan i moja rodzina.

Powiada, że nie zna w Europie miejsca, które bardziej przypominałoby jego rodzinne strony i że pod pewnymi względami Morvan nawet nad nimi góruje. Bierze udział w naszej złodziejskiej wyprawie po choinkę, potem pomaga ustawić trzymetrowe drzewko w narożniku koło kominka, zawiesza bombki na najwyższych gałązkach, instaluje lampki. Wchodzi do rodziny w sposób tak naturalny, jak gdyby zawsze był z nami.

Któregoś wieczora, już po Bożym Narodzeniu, kiedy wszyscy już śpią, spędzam kilka chwil sam na sam z tatą.

– Jak ci się podoba Bert, tato?

– No cóż, jeżeli mam być szczery, to nie dałbym głowy, że nie jest członkiem naszej rodziny, który się dotąd przed nami ukrywał. Kiedy patrzę na Roberta, Matta i Berta, to mam wrażenie, że widzę trzech braci. Myślę, że to świetny facet. A co ty o nim sądzisz?

– Pamiętasz, co mi odpowiedziałeś, kiedy zastanawiałam się, czy odejść od Danny'ego, i zadzwoniłam do ciebie, żeby zapytać, czym naprawdę jest miłość?

– Nigdy tego nie zapomnę. Ta rozmowa zupełnie wytrąciła mnie z równowagi. Nie chciałem tego rozwodu. Teraz myślę, że dobrze zrobiłaś, choć wciąż żal mi Danny'ego.

– O Danny'ego się nie martw. Mieszka w Venice, w Kalifornii, i żyje jak ci wszyscy yuppies. Nawet nie przysyła pieniędzy na Willsa, tak jak obiecywał. Ale nie o tym chciałam rozmawiać.

Powiedziałeś wtedy, że miłość to podziw, szacunek i namiętność.

Wówczas tego nie rozumiałam, ale potem to mi bardzo pomogło.

Pamiętasz, co powiedziałeś o przypadku, kiedy żywe są wszystkie te trzy uczucia?

– Jasne, że pamiętam.

– No więc teraz już wiem, że nie muszę umrzeć, żeby dostać się do nieba.

A jednak musiałam.

Rozdział III

Teraz, kiedy Bert wprowadził się do mojego mieszkania razem z większością swoich gratów, uznaliśmy, że potrzeba nam więcej prywatności. Potrzebujemy też osobnej sypialni.

Od jednego z nauczycieli dowiadujemy się o mieszkaniu do wynajęcia na wzgórzu za miastem. Jedziemy je obejrzeć. Chociaż daleko mu do ideału, cena jest przystępna, no i mamy to, o co nam chodziło. Mieszkanie znajduje się na drugim piętrze i prowadzą do niego zewnętrzne, metalowe, spiralne schodki. Możemy też wchodzić od frontu, po prawdziwych marmurowych schodach, ale wtedy musimy przechodzić przez mieszkanie Frau Zeidelman, właścicielki domu. Decydujemy, że dopóki pozwoli na to pogoda, będziemy używać zewnętrznych schodków.

Mieszkanie składa się z korytarza i pokoi po obu stronach. Po jednej stronie okna wychodzą na taras, z którego rozciąga się piękny widok na miasteczko i jezioro. Po tej stronie postanawiamy urządzić salonik, naszą sypialnię i pokój Willsa. Po drugiej stronie znajduje się toaleta z jednym z tych idiotycznych niemieckich sedesów, w których to, co zrobisz, ląduje na porcelanowej platformie i zanim pociągniesz za spłuczkę, psuje powietrze w całej łazience.

Za to wszystko jest czyste, sterylnie czyste, i solidnie, po niemiecku, zbudowane. Podwójne okna otwierają się we wszystkie strony i pod każdym możliwym kątem. Drzwi są tak duże i ciężkie, i tak ściśle wpasowane w futrynę, że bez trudu można odciąć sobie nimi palce.

Ponieważ w szkole wszyscy o nas już wiedzą, każdy z nauczycieli, a nawet niektórzy rodzice przynoszą nam „coś do domu”, i w krótkim czasie zdobywamy kompletne umeblowanie. Po raz pierwszy, odkąd wyprowadziłam się z Idylwild, znowu czuję się cząstką swojego mieszkania.

Bert nie cierpi spać w normalnym łóżku. Ma w sobie coś z hipisa. Życzy sobie materaca na podłodze. Zwykle mi ustępuje, ale tym razem jest stanowczy.

Materac jest nawet wygodny i dobrze mi robi na kręgosłup, ale rano podniesienie się z tego „parterowego łoża” jest prawie ponad moje siły. Jeżeli Bert mnie nie popchnie albo nie podciągnie, muszę się przekręcić na brzuch i wygramolić się stamtąd na czworakach, co też nie jest wcale takie łatwe.

Jestem pewna, że Bert nigdy w życiu nie zasłał łóżka. Muszę mu pokazywać, jak się składa pościel i powleka koce. On uważa, że to bardzo zabawne. A ponieważ wieczorami kładzie się na materacu, żeby poczytać – twierdzi, że nie potrafi czytać ani myśleć, siedząc na krześle – posłanie i tak wraca do swojego pierwotnego stanu. Jednym z ulubionych sposobów Berta na spędzenie wieczoru jest leżenie w pościeli z egzemplarzem „Stars and Stripes” albo „Herald Tribune”, objadanie się wielkimi, tłustymi niemieckimi preclami i popijanie piwa.

Wills często wtula się obok niego, a ja mam wtedy całe mieszkanie dla siebie. Zazwyczaj siedzę w saloniku i też coś czytam.

Później, kiedy Wills zaczyna przysypiać, prowadzę go przez korytarz do łazienki, a potem do jego pokoju.

Sprawdzam, czy jest dobrze przykryty i na ogół wracam prosto do naszego łóżka. Bert, w półśnie, zaczyna swoje murmurando, w takt którego jego dłonie leniwie błądzą po moim ciele. Jeśli mam ochotę, muszę tylko to okazać, a po chwili już płyniemy po morzu miłości. Jeżeli jestem zmęczona albo zwyczajnie nie mam nastroju, jego świadomość, czy cokolwiek to jest, pogrąża się w sennych otchłaniach: Bert obraca się na bok i zaczyna pochrapywać.

Kiedy zbliża się lato, Bert dostaje bzika na punkcie wyjazdu do Grecji. Mam układ z Dannym: zgodził się, żebym zabrała Willsa do Europy, jednak pod warunkiem, że wakacje będą spędzali razem. Zgodnie z prawem rozwodowym Danny mógł nie pozwolić, żebym wywiozła Willsa z kraju.

Danny ma nową, dobrą pracę, sprzedaje nierdzewną stal i ożenił się z bardzo sympatyczną kobietą. Jestem stosunkowo spokojna o Willsa, martwię się tylko, żeby nie przesiedział całego lata przed telewizorem i nie opychał tym „plastikowym” jedzeniem. Ale, jak mówi Bert, Wills jest tak samo dzieckiem Danny'ego jak moim.

Nie mogę go nie puścić.

Odbywa się „mokre” pożegnanie na lotnisku. Jak tylko wsadzam Willsa do samolotu, dzwonię do Danny'ego, żeby upewnić się, że odbierze go z lotniska w Los Angeles. Danny'emu zdarza się zapomnieć nawet o najważniejszych rzeczach. Koszty podróży Willsa dzielimy równo między siebie.

Tak więc jedziemy z Bertem do Grecji – z namiotem. Nigdy nie lubiłam jeździć pod namiot. W naszej rodzinie nie był to popularny sposób spędzania wakacji. Tato powtarzał, że podczas drugiej wojny światowej namieszkał się w namiotach za wszystkie czasy. Idea spania wprost na ziemi w czymś, co nazywał „pierdziworem”, nie przedstawiała dla niego żadnego uroku.

Ja czasem jeździłam pod namiot ze swoją klasą w szkole średniej. Tylko, że oni wszyscy mieszkali w wielkich domach ze służbą i prymitywne warunki na campingu uważali za zabawną odmianę. My w Paryżu mieszkaliśmy w piątkę na trzydziestu metrach kwadratowych, co już było bardziej podobne do życia w namiocie niż w normalnym mieszkaniu. Potem, po przeprowadzce do młyna, nie mieliśmy elektryczności, a wodę trzeba było nosić ze studni. Na Boże Narodzenie było piekielnie zimno i nawet nie miałam jak umyć włosów. Perspektywa wyjazdu na camping nie wzbudza zatem mojego entuzjazmu. Bertowi jednak bardzo na tym zależy, więc zgadzam się pojechać.