Objeżdżamy całą Grecję, przenosząc się z campingu na camping, gdzie spełniają się wszystkie moje najgorsze przewidywania.
Wtedy to Bert wpada na pomysł, że musimy wejść na Olimp.
– Ale po co, Bert? Przecież to strasznie wysoko. Możemy zabłądzić i nikt nas tam nie znajdzie.
– Ależ, Kate, Olimp to siedziba bogów. Na górę wchodzi się wytyczonym szlakiem. Na pewno się nie zgubimy. A jeżeli się zmęczysz, wezmę cię na barana.
Poddaję się. Życie z Bertem jest bajecznie łatwe, póki nie strzeli mu do głowy któryś z jego zwariowanych pomysłów. Wtedy zachowuje się jak opętany.
Bert starannie pakuje plecaki, jego jest prawie dwa razy większy niż mój. Sprawdza moje buty do chodzenia po górach i skarpety. Zapomniałam, że Bert wychował się na wsi i wie, jak sobie radzić w trudnych warunkach. Może dlatego mu zależy, żebym z nim poszła, bo chce się przede mną popisać.
Z początku nie jest najgorzej i nawet sobie podśpiewujemy po drodze. Potem robi się coraz bardziej stromo. Chcę, żebyśmy zawrócili. Do szczytu jest jeszcze bardzo daleko. Poza tym zaczyna robić się zimno – w połowie lipca!
– No, Kate, przeszliśmy już więcej niż połowę drogi. Zastanów się: może spotkamy któregoś z tych greckich bogów, więcej taka okazja może się już nie nadarzyć.
– Idź sam, Bert. Ja tu zaczekam.
– Daj mi rękę, Kate. Będę ci pomagał.
Podaję mu dłoń. Wleczemy się noga za nogą przez następne pół godziny. Potem siadam na najbliższym głazie. Zadzieram głowę. Wydaje mi się, że szczyt ani trochę się nie przybliżył.
– Naprawdę, Bert, nie dam rady. Nie jestem wysportowana.
– Ty idź, a ja zacznę powoli wracać.
– Po prostu trochę odpocznijmy, kochanie. Potem zobaczymy. Spójrz, jaki piękny stąd widok. Tam na górze musi być jeszcze o niebo piękniejszy.
Jestem zbyt zmęczona, żeby się spierać. Boli mnie głowa i robi mi się słabo. Ale sobie znalazłam faceta!
Po półgodzinie znowu mogę normalnie oddychać. Zbieram się do drogi, w dół. Bert wstaje, kręci młynka rękami i pomaga mi założyć plecak.
– Kate, jeszcze dwieście kroków. Wiem, że dasz radę. Nigdy sobie nie wybaczysz, że byłaś tak blisko szczytu Olimpu i zawróciłaś.
Zaczynamy mozolną wspinaczkę, która wygląda w ten sposób, że to Bert się wspina, a mnie ciągnie za sobą. Zaczynam rozumieć znaczenie słowa „entuzjazm”, jednego z ulubionych słówek taty.
Nie wiadomo, ile razy słyszałam, że w starogreckim znaczy to „natchniony przez bogów”. Bert z pewnością jest natchniony przez bogów, a w każdym razie chciałby być.
Chcąc się czymś zająć, liczę kroki i kiedy dochodzę do dwustu, zatrzymuję się. Gdyby nie było tak zimno, pot wlewałby mi się do butów. Szczyt jest jakby bliżej, ale wciąż nie dość blisko. Nie odzywamy się do siebie. Bert ciska na ziemię swój plecak i pomaga mi uporać się z moim. Siedzimy na kamienistym zboczu tej przeklętej góry. Nawet Bert sapie ze zmęczenia.
– Już niedaleko, kochanie. Założę się, że niewiele kobiet doszło do tego miejsca. Jestem z ciebie dumny.
Słucham tych gładkich słówek i zastanawiam się, czy to naprawdę Bert. A może nasz związek to jedna wielka pomyłka?
Ciekawe, jakie głupie pomysły chodzą mu jeszcze po głowie?
Spacerek na Mount Everest? Czuję, że jestem bliska histerii.
– Okay, Bert. Spróbuję wejść na szczyt tej cholernej góry, ale kiedy znajdziemy się już na dole, koniec z nami. Mam dość życia z szaleńcem.
– Zlituj się, Kate. Chyba nie mówisz poważnie. Jeżeli koniecznie chcesz, możemy zaraz zawrócić. Nie zdawałem sobie sprawy… Przepraszam.
Patrzę mu prosto w oczy i wstaję. Bert pomaga mi założyć plecak, a potem podnosi swój. Zaczyna schodzić. Ja ruszam pod górę. Stanowczo mam zamiar dać mu nauczkę. Jestem pewna, że umrę z wyczerpania albo na zawał serca, ale zostawię go ze świadomością, że to jego wina. Słyszę za sobą jego pospieszne kroki.
– Co z tobą, Kate? Już wystarczy, wracajmy. Jesteś blada jak trup.
Nie odpowiadam. Krok za krokiem, ze wzrokiem wbitym w ziemię, posuwam się do przodu. Jeśli to ma być ostatnia rzecz, którą robimy razem, to niech to przynajmniej jakoś wypadnie. Bert wlecze się z tyłu. Jestem taka wściekła, że nie myślę nawet o tym, co stanie się z Willsem. Bert chce wziąć ode mnie plecak, a kiedy go odpycham, nie komentuje tego.
Nie wiem, jak to wytrzymałam, ale docieramy na szczyt. Upewniam się, że jestem w najwyżej położonym punkcie, po czym bezwładnie osuwam się na ziemię. Jestem pewna, że zaraz stracę przytomność, ale nic takiego się nie dzieje. Rozglądam się. Jest naprawdę przepięknie. Bert klęczy tuż obok i przygląda mi się badawczo.
– Proszę, nie rób mi tego, Kate. Byłem taki podekscytowany tą naszą wyprawą, że po prostu nie pomyślałem. Błagam, daj mi jeszcze jedną szansę.
Patrzę na niego ze złością. I wtedy widzę łzy w jego oczach.
Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że Bert może płakać. On wie. Wie, jak niewiele brakuje, żeby mnie stracił. Ja natomiast zdaję sobie sprawę, silniej niż kiedykolwiek, jak bardzo mnie kocha, i że nie jest to dla niego po prostu kolejny romans czy tylko seks, ale pisana dużymi literami: MIŁOŚĆ. Rzucam mu się na szyję.
Na szczycie tej mroźnej, niesympatycznej góry spędzamy całe popołudnie.
– Kate, lepiej ruszajmy z powrotem, zanim się ściemni. Nie wiem, czy po ciemku potrafię znaleźć drogę do namiotu.
Wstaję. Obracam się do niego.
– Jestem pewna, że potrafisz, Bert.
Patrzy mi w oczy z czułością, obejmuje mnie i zaczynamy schodzić.
Trudno uwierzyć, jak łatwa jest droga w dół. Chociaż nogi mam jak z waty i wydaje mi się, że oba moje duże palce zaraz przebiją grubą skórę buta, meldujemy się na dole równo z zachodem słońca. Bert dźwiga oba plecaki. Wiem, że jest wniebowzięty, że udało nam się wejść na sam szczyt, ale nie chce o tym mówić, dopóki ja czegoś nie powiem. A ja jestem zbyt zmęczona.
W namiocie padam na swój śpiwór. Wszystko mnie boli. Bert upycha w narożniku plecaki, potem klęka przy moich stopach i rozwiązuje mi buty. Nie mam siły, żeby protestować. Zdejmuje mi buty i skarpety, a potem masuje moje stopy. Masaż stóp to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Jak on na to wpadł?
Z miejsca przestaje boleć mnie głowa. Zaczynam nawet być dumna z naszego osiągnięcia. Bert okrywa mi nogi i czołga się do mojej głowy. Patrzy mi w oczy.
– A widzisz? Dałaś radę. Weszłaś na szczyt Olimpu. To oznacza, że jesteś boginią. Zawsze wiedziałem, że jesteś, ale teraz mam dowód.
Sięga do plecaka i wyciąga butelkę ciepłego szampana. Taszczył ją na sam szczyt, a potem z powrotem na dół.
– Myślałem, że wypijemy na górze, ale jakoś nie wyszło.
Napijesz się teraz ze mną, zanim butelka eksploduje?
Uśmiecham się i wyciągam do niego rękę. Bert pochyla się nade mną i aplikuje mi jeden ze swoich najczulszych i najserdeczniejszych, niedźwiedzich uścisków. Tam, na górze, o mały włos nie straciłam najwspanialszego mężczyzny na świecie. Sączymy ciepłego szmapana. Bert rozbiera się, a potem rozbiera mnie. Wsuwamy się do śpiwora. Zasypiam z głową na jego piersi, nim butelka jest pusta. Pewnie sam ją dokończył, ja nic nie pamiętam.
Zostajemy na tym campingu przez cały następny dzień, czekając aż moje biedne stopy znowu będą się nadawały do chodzenia. Jest ciepło, więc wyciągam się na słońcu. Ciągle patrzę na tę górę i nie mogę uwierzyć, że naprawdę tego dokonałam. Chyba w całym moim życiu nic innego, poza urodzeniem Willsa, nie kosztowało mnie tyle sił i nie dało mi tyle zadowolenia.