– Śpij – rozkazałam, wzięłam od Luisa niewielką ilość mocy i skierowałam w nerwy Candelaria. Chłopiec się rozluźnił, jego głowa zaciążyła na mojej dłoni. Luis rozmiękczył ziemię wokół jego stóp, a ja wyciągnęłam go z grzęzawiska. Trawa uporczywie owijała się dookoła nóg chłopca, ale w końcu udało mi się ją przekonać, aby go puściła. Położyłam Candelaria plecami na trawie i spojrzałam na Luisa.
– Co teraz? Chłopiec był przeciwnikiem, którego raczej nie należało zostawiać na tyłach. Może nie grzeszył bystrością, ale czułam, że mógł się okazać nieprzejednany. Gdyby nawet nie zdołał skrzywdzić nas, zagroziłby ludziom z naszego otoczenia. Niewinni dostaliby się pod ostrzał mocy, którego przyczyn by nie rozumieli. Luis milczał przez chwilę.
– Zadzwonię do Marion – powiedział po namyśle. Marion Braveheart. Wiedziałam, co to oznacza. Była potężną, działającą samodzielnie Strażniczką. Zostawiono ją do kierowania nieliczną ekipą adeptów, którzy pozostali w terenie, gdy tymczasem większość Strażników zajmowała się innym zagrożeniem. Nie miałam pojęcia jakim ani nic mnie to nie obchodziło. Nie była to moja sprawa.
Marion Braveheart kierowała również oddziałem Strażników nadzorujących ludzi obdarzonych mocami. Byli policją, sądem, ławą przysięgłych i w razie potrzeby oddziałem egzekucyjnym.
Nie mieliśmy wielkiego wyboru. Musieliśmy ją zawiadomić. Tylko jej oddział mógł sobie poradzić z chłopcem, bez konieczności zabicia go.
Luis odwrócił się, żeby zadzwonić przez komórkę, a ja dokładniej przyjrzałam się leżącemu na ziemi chłopcu. Był chudy, lecz nie chorobliwie. Nie zauważyłam ran ani sińców. Nie maltretowano go albo robiono to w sposób, który nie pozostawiał śladów. Mimo to wyczuwało się w nim jakąś rozpacz, ciemność. Zastanawiałam się, czy Candelario rozumie, jak niewiele znaczy dla tej, której rozkazy z taką gorliwością wykonuje.
Przeszukałam kieszenie jego płaszcza, wyciągając paczkę gumy, mały telefon komórkowy, bilet autobusowy wskazujący, że chłopiec niedawno przyjechał do miasta, przybył do Albuquerque z Los Angeles, które, jeśli dobrze pamiętałam, leżało w Kalifornii. Wiele godzin drogi stąd. W innej kieszeni znalazłam chudy, całkiem nowy portfel z kartą biblioteczną z jakiejś miejscowości o nazwie San Diego i kilkoma zielonymi banknotami. Nie było w nim rzeczy, które ludzie, tacy jak Luis, zazwyczaj nosili w portfelach – żadnych plastikowych kart, skrawków papieru, paragonów z zakupów. Tylko gotówka i jedna zwyczajna karta.
Podałam ją Luisowi, gdy ten skończył rozmawiać. Przeczytał, marszcząc brwi.
– San Diego?
– Co jest w San Diego? – zapytałam.
– Wspaniałe wybrzeże, duża baza marynarki wojennej, piękna pogoda. Poza tym nie mam pojęcia. – Oddał mi kartę. – Marion wyśle zespół, który przejmie chłopca i zaopiekuje się nim. Sprawdzą, co z nim zrobiono. Dwanaście lat to stanowczo za wcześnie na używanie takiej mocy, jaką on dysponuje. Mógł zrobić sobie krzywdę.
Nie miało to znaczenia, czy skrzywdziłby siebie. Mógł z całą pewnością nieuchronnie sprowadzić tragedię na swoje otoczenie. Candelario był zbyt potężny, a brakowało mu szkolenia i opanowania dorosłego Strażnika. (Choć od czasu do czasu zastanawiałam się, jakie to miało znaczenie, skoro tak wielu Strażników zachowywało się jak rozkapryszone dzieci).
– Długo będziemy czekać na ich przyjazd?
– Żartujesz, prawda? Wszędzie brakuje ludzi. Marion musi wysłać zespół aż z Los Angeles. Wsiądą w samolot, ale mimo to dotrą tu najwcześniej jutro. A dopóki się nie zjawią, musimy go trzymać w lodzie.
Nie zrozumiałam wyrażenia „w lodzie”. Dopiero gdy skonfrontowałam je z rzeczywistością, uznałam, że chodzi o to, by trzymać go pod kontrolą i powinien pozostać nieprzytomny.
– A czy to nie jest porwanie?
– Jasne, że jest – Luis zgodził się ze mną. – Jeśli ktoś zgłosił zaginięcie tego chłopca. Możliwe, że go szukają, ale nie powinniśmy go oddawać rodzicom w tym stanie. Przeszedł pranie mózgu tak jak pozostałe dzieci Perły. Może ludzie Marion będą umieli go przeprogramować i dezaktywować jego moce do czasu, aż do nich dorośnie. Było to pozytywne rozwiązanie. Istniało jeszcze inne, prawdopodobne… Może okazać się, że Strażnicy będą musieli całkowicie pozbawić mocy Candelaria, aby mieć pewność, że nie zrobi krzywdy sobie ani nikomu innemu.
Żadne z nas nie mogło sobie pozwolić na osobiste zainteresowanie rehabilitacją chłopca. Isabel, przypomniałam sobie. Isabel musi ocaleć. Córka Manny'ego i Angeli, bratanica Luisa. Było jeszcze coś, co dotyczyło także mnie, choć z niechęcią się do tego przyznawałam. Nie miałam odwagi określić tego stanu dokładniej. Stwierdzałam tylko, że miałam kontakt z tym dzieckiem.
Coś więcej sugerowałoby istnienie więzi z tym pół-życiem w ludzkiej postaci, a nie byłam jeszcze gotowa na prawdziwe zbadanie głębi tych kontaktów.
Żadne rozważania nie rozwiązywały problemu chłopca leżącego u moich stóp.
– Co z nim zrobimy? Luis wzruszył ramionami.
– Chyba zabierzemy go do domu – powiedział. – Możesz nas osłonić? – Myślał o osłonieniu przed wścibskimi spojrzeniami. Zrobiłam to już wcześniej, kiedy sobie uświadomiłam, co mogliby sobie pomyśleć o nas przechodzący tędy ludzie. Nie staliśmy się niewidzialni, bo przechodnie nas widzieli, lecz nie zauważali. Nie zachowywali o nas żadnych wspomnień.
Na moje kiwnięcie głową Luis wziął na ręce bezwładnego chłopca. Przeszliśmy spokojnie przez ulicę, ruszyliśmy boczną alejką, gdzie znowu musiałam wstrzymać oddech i dotarliśmy na podwórko domu Luisa. Zamknęłam kłódkę na furtce, naprawiłam uszkodzenia i weszłam za Luisem do środka.
Zaniósł chłopca do pokoju Isabel. Nadal było w nim pełno gromadzonych przez nią skarbów i kolorowych zabawek. Położył dziecko na łóżku, na pościeli z postaciami z kreskówek. Zaskakująco delikatnie zdjął mu buty, postawił obok łóżka, a potem czubkami palców dotknął jego czoła. Wyczułam, że narzucony przeze mnie sen stał się głębszy.
Na pewno się nie obudzi przez kilka godzin.
– Powinniśmy go związać, jeśli nie zamierzasz pilnować go przez cały czas – powiedziałam.
– Świetnie! Porwanie i uwięzienie. Chyba mogliby nam doliczyć atak na nietykalność cielesną, ponieważ przez nas stracił przytomność.
– Próbował nas zabić. – Spojrzałam w kierunku saloniku. – I spalił twoją kanapę.
– A więc wszystko w porządku. – Luis westchnął i usiadł na kruchym, białym stołeczku, ozdobionym drobnymi różowymi kwiatuszkami, który w ogóle się dla niego nie nadawał. – Mówię poważnie, Cass, stąpamy po cienkim lodzie. Ten mały mógłby pozwać nas za porwanie, odurzenie, uwięzienie. Jeśli nie będziemy ostrożni, możemy trafić na długo do więzienia.
– Zaatakował nas.
– Naprawdę sądzisz, że ktoś w to uwierzy? To znaczy ktoś, kto tego nie widział? – Pokręcił głową. – Musimy go stąd zabrać, zanim się obudzi.
– Jak to zrobimy, skoro Strażnicy dopiero jutro kogoś przyślą?
– Spotkamy się z nimi w pół drogi – zaproponował. – Położymy go na tylnym siedzeniu samochodu, przykryjemy kocem i ruszymy. Mam przeczucie, że jeśli tego nie zrobimy, przed wieczorem będziemy się pocić w celi.
Nie widziałam w tym nic groźnego; dysponowaliśmy takimi mocami, że w żadnym więzieniu by nas nie zatrzymano. Przynajmniej nie w więzieniu zbudowanym przez zwyczajnych ludzi.
3.
– Trzymaj się! – krzyknął Luis i gwałtownie skręcił kierownicę, usiłując kontrolować poślizg. Furgonetka zatrzęsła się, koła zawirowały, ale w końcu tor jazdy się wyprostował. Zamrugałam i dla bezpieczeństwa przytrzymałam się klamki, gdyż siła ciążenia gwałtownie nami szarpała. Spojrzałam z trudem za siebie, żeby zobaczyć, co się stało.