– Co się dzieje z twoją przyjaciółką? – zapytał niższy detektyw. Nie otworzyłam oczu. – Chyba nie zamierzasz się porzygać, co? W razie czego to ty sprzątasz.
– Ona nie lubi samochodów – wyjaśnił Luis. – Zwłaszcza takich, które cuchną jak po wczorajszej balandze. Tutaj żaden wścibski nas nie usłyszy. Czego, u diabła, od nas chcecie?
Wyższy detektyw odwrócił się do nas i położył rękę na tyle oparcia.
– Jesteś Strażnikiem Ziemi, zgadza się? Słysząc to, otworzyłam szeroko oczy. Luis w ogóle nie zareagował. Ani szybszym biciem serca, ani przyśpieszonym oddechem.
– Nie mam pojęcia, o czym mówicie – odparł. – Zajmuję się ochroną środowiska. Teraz zarabia się na tym grubszą forsę, wiecie o tym? Na zielonym myśleniu i tak dalej…
– Nie wciskaj mi kitu. Jesteś Strażnikiem. Luis nic nie odpowiedział, tylko patrzył. Wyższy detektyw w końcu westchnął i przesunął kwadratową ręką po twarzy.
– Wszystko o tym wiem – przyznał. – Cholera, teraz o was ciągle mówią w telewizji? Poza tym moja bratowa jest Strażnikiem Pogody. Beatrice Halley. Pracuje w Chicago, zajmuje się jeziorami.
Luis usiadł wygodniej.
– Znam Beę Halley – powiedział. – Musisz być Frank Halley. Wspominała, że jej szwagier jest gliną.
– Nie przepada za mną, ale to uczucie wzajemne. Wszystko jedno, nie o to chodzi.
– To o co?
– Mam dla was robotę – powiedział Halley. – Chorego dzieciaka.
Przez twarz Luisa przesunął się cień. Wiedziałam, jak nie znosi odmawiać. Jednocześnie Strażnicy Ziemi na ogół nie zgadzali się uzdrawiać zwykłych ludzi. Była to przykra konieczność. Gdyby się rozeszło, co potrafią, do ich drzwi zaczęłyby szturmować tłumy chorych. Uniemożliwiłoby im to wykonywanie ważniejszych obowiązków.
– Wiem, że tego zazwyczaj nie robicie – przyznał Halley. – Ale ta mała jest niezwykła. Znaleziono ją na wpół zagłodzoną, odwodnioną, z ostrą infekcją. Nie ma rodziny, nie zgłoszono jej zaginięcia. Ma najwyżej pięć lat.
W oczach Luisa zapłonęła nadzieja. Wiedziałam, że musiała się pojawić również na mojej twarzy.
– Bez nazwiska?
– Jest zbyt chora, żeby coś powiedzieć. Byłam przekonana, że Halley celowo nie zdradza dokładniejszych szczegółów. Pozwalał, aby zrozpaczony Luis sam sobie resztę dośpiewał.
Wydawało mi się, że znam powód takiego postępowania.
– Ta dziewczynka – zaczęłam. – To nie jest Isabel Rocha. Chciałbyś, żebyśmy tak myśleli, bo to skłoniłoby Luisa do bezpośredniego kontaktu z nią.
– Tak, to prawda – przyznał Halley. – Zrozumcie, ta mała jest w ciężkim stanie. Próbowali już wszystkiego. Nawet podawali jej dożylnie antybiotyki. Ona umiera. Jesteście jej jedyną szansą, chyba że święty Józef uczyni cud. – Przerwał i spojrzał na Luisa. – Jesteś człowiekiem wierzącym?
– Byłem parę razy na mszy. – W rzeczywistości był bardziej religijny, niż chciał to przyznać. Kilkakrotnie słyszałam jego modlitwy o odnalezienie Isabel. Albo żeby mógł się zemścić, jeśli Ibby nie żyje. – Dlaczego pytasz?
Halley wzruszył ramionami.
– Zawsze mnie to zastanawiało. Wy, Strażnicy, praktycznie jesteście bogami. Potraficie rzucać piorunami i uzdrawiać chorych. Bea nie jest religijna. Po prostu to mnie zdziwiło.
– Nie jesteśmy żadnymi bogami, pisanymi wielką czy małą literą – powiedział Luis. – Nawet nie jesteśmy aniołami, stary. Jesteśmy zwykłymi ludźmi. Bystry Strażnik wie o tym lepiej od innych. Kiedy udajesz Boga, ludzie umierają.
Halley miał taką minę, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtedy się wtrąciłam.
– Jeśli dziewczynka jest tak chora, jak mówisz, to nie powinniśmy marnować więcej czasu. Obaj policjanci spojrzeli na mnie ze zdumieniem, ale szybko odzyskali panowanie nad sobą.
– Pojedziesz? – zapytał Halley i uruchomił silnik.
– Oczywiście, że pojedzie – potwierdziłam, nawet nie spoglądając na Luisa. Łącząca nas więź była tak silna, że nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Nie mogłam ich mieć. Właśnie tak Luis by postąpił, bez względu na to, czy byłoby to rozsądne. – Wystarczyło tylko poprosić.
Halley przewrócił oczyma.
– Tak, powinienem o tym pomyśleć.
Dziewczynka przebywała w szpitalu. Nigdy przedtem nie byłam w szpitalu, chociaż wiedziałam, że istnieją. Nie musiałam nikogo odwiedzać. Kiedy postrzelono Manny'ego i Angelę, rany okazały się śmiertelne. Gdyby nawet zabrano ich do szpitala, a przecież mogłoby tak się siać, nic położono by ich na jednym z tych łóżek o skomplikowanej konstrukcji, nie podłączono by do maszyn, nie zredukowano do roli bezwładnego, obolałego worka umierającego mięsa.
Ten szpital mi się nie spodobał.
Dziecko było takie małe. Mniejsze od Isabel, ale w ogóle do niej niepodobne. Jasne włosy, różowa cera, delikatne, przypominające pączek róży usta. Nie widziałam koloru jej oczu. Była nieprzytomna.
Miała pozbawione barwy i mocno posiniaczone kończyny – na skutek infekcji, o której wspominał detektyw Halley, a nie z powodu pobicia. Dziecko było chude, zaniedbane i walczyło z bezwzględnym wrogiem.
Pokój cuchnął odorem śmierci. Zatrzymałam się w progu, przełknęłam nerwowo ślinę. Halley stanął za mną.
– Smutne – powiedział. – Prawda? Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na Luisa. Wszedł do sterylnego pomieszczenia niespiesznie, z powagą, jakby się lękał, że przestraszy dziecko, które nie mogło się nawet domyślać jego obecności. W porównaniu z tą drobną dziewczynką był potężnym, muskularnym mężczyzną. Przyszło mi do głowy, że człowiek, który przypadkiem zajrzałby do pokoju szpitalnego, mógłby pomyśleć, że Luis jest zbrodniarzem, pragnącym skrzywdzić dziecko.
Dopóki nie zobaczyłby wyrazu jego twarzy i spojrzenia. Luis rozczulająco delikatnym gestem dotknął wierzchem dłoni czoła dziewczynki i przycupnął na łóżku obok niej. Miał duże ręce, ale przesunął lekko palcami po włosach dziecka, jakby dziewczynka mogła poczuć pociechę, którą jej chciał przynieść.
– Cass? – powiedział. – Jesteś mi potrzebna. Podniósł wzrok i spojrzał mi w oczy. Poczułam niemal fizyczny wstrząs. Był to rozkaz, ale płynący z serca, w dobrym celu.
Poczułam o wiele więcej. Skomplikowaną mieszankę potrzeby i pragnienia, niepokoju i zatroskania. Przez jedną pełną zamętu chwilę spojrzałam na siebie jego oczami i dostrzegłam wysoką, chudą kobietę, obojętną i z pozoru pozbawioną wszelkich związków ze światem ludzi.
Z pozoru.
Nagle zyskałam świadomość własnego ciała, wszystkich jego części, o złożonej i fascynującej budowie. Poczułam na skórze powiew chłodnego powietrza i patrzyłam, jak pojawia się na niej gęsia skórka. Moje serce biło mocniej, zmieniało rytm. Zaschło mi w ustach. Nie podjęłam żadnej świadomej decyzji. Zrobiłam pierwszy krok, a potem następne, dopóki nie znalazłam się po drugiej stronie łóżka dziecka, naprzeciw Luisa Rochy.
Wyciągnął w moją stronę prawą rękę. Lewą nadal delikatnie dotykał czoła dziewczynki. Ścisnęłam palcami jego dłoń. Czysta rozkosz płynąca z naszego dotyku odebrała mi dech w piersi. Poczułam mrowienie impulsu przypływającego najpierw między nami, a po chwili przez niego. Czerpałam ze źródła ukrytego w głębi Ziemi – mocy powolnej, cichej, potężnej. Wystarczyło, że poczułam ją krążącą w moich żyłach i płynącą do Luisa, aby natychmiast wróciły wspomnienia innych czasów, innych miejsc, innego życia. Nigdy wcześniej nie byłam człowiekiem, ale bardzo, bardzo długo byłam dżinnem i teraz dotykałam przedwiecznego…
Westchnęłam niepewnie, prawie jęknęłam i zaczęłam kształtować moc, nadawać jej formę złotego strumienia, który Luis dzięki swojej wiedzy kierował w głąb kruchego ciała dziecka. Tylko część dżinnów to potrafiła. Nigdy nie interesowałam się uzdrawianiem, ale zafascynowała mnie precyzja, z jaką Luis pracował. Zupełnie nie pasowała do jego postaci. Przyglądanie się mu sprawiało mi przyjemność.