– I co zrobisz? – spytałam go. Spojrzał na swoje dłonie i rozprostował palce, jakby go bolały.
– Nie wiem – odpowiedział. – Chociaż cholernie tego żałuję. Myślę… myślę, że muszę zaryzykować, żeby czasowo zablokowali jej moc. To niebezpieczne i nie zawsze się udaje, ale przynajmniej nie jest… nieodwracalne. Jeżeli możemy opóźnić bieg spraw o jakieś sześć czy siedem lat, osiągnie przynajmniej fizyczną dojrzałość na tyle, żeby poradzić sobie z tym, co będzie się działo w jej ciele pod wpływem ziemskich mocy. To będzie odpowiedni wiek, żeby zacząć ujawniać swoje zdolności. Inne dzieci nie są w aż tak złym stanie.
Skinęłam głową. Mnie też wydawało się to lepszym rozwiązaniem.
– Chce cię zobaczyć – powiedział Luis. – Wyjaśniłem jej, że teraz nie może, bo musisz mieć czas, żeby wyzdrowieć. – Z trudem przełknął ślinę. – A ja muszę spytać, co się stało z tym chłopcem. Z tym, który umarł.
– Musisz spytać oficjalnie.
– Tak.
– Zabiłam go. – Zamknęłam oczy. Nastąpiła cisza. Z zewnątrz dobiegały mnie odgłosy toczącego się życia – ktoś kosił trawę, dzieci się śmiały, radio i telewizja walczyły o uwagę przez otwarte okna. Warkot samolotu w górze. Silniki samochodów na ulicy w dole.
– Nie podejrzewam cię o to, Cass. Zbadałem ciało. Był wysuszony, podobnie jak chłopiec, którego wieźliśmy samochodem. Wiem, że nie zrobiłabyś tego. To Perła. – Zamilkł na kilka sekund. – Opowiedz mi, co się stało.
Opowiedziałam mu wszystko po kolei, bez większych emocji w głosie. W tej chwili niewiele byłam w stanie czuć. Jedynie wyczerpanie. Bezsens. Kiedy skończyłam, Luis wyciągnął rękę, ukrył moją dłoń w swojej i mocno ją ścisnął.
– Och, kochanie. Tak mi przykro.
– To była moja decyzja, żeby wejść do środka. Myślałam, że miałam rację.
– Bo miałaś. Odzyskaliśmy Ibby i dwoje innych dzieci. Nie rozumiał. Perła dostała dokładnie to, czego chciała.
Isabel wróciła do nas, a my nie mieliśmy pojęcia, co właściwie jej zrobiono. Wątpiłam, żeby Perła pozwoliła nam tak po prostu ją zabrać, gdyby nie krył się za tym jakiś głębszy cel. Jakaś cząstka mnie spłonęła przy tym doszczętnie – ta najważniejsza cząstka, łącząca mnie z ludzką rasą.
– A co się stało z ciałem chłopca? – zapytałam.
– Zabraliśmy je ze sobą – powiedział Luis. – Sam je zbadałem. Jego rodzice nie żyją. Był sierotą. Zniknął z rodziny zastępczej kilka lat temu. Nikt poza nami go nie opłakuje.
Nie polepszało to sytuacji.
– Ona mnie wykorzystuje – odezwałam się. – Pikadorzy i byki. Wabi mnie w stronę czegoś i wkrótce nie będę miała wyjścia, Luis. Niedługo będę musiała zniszczyć to, co kocham albo stracę wszystko inne. Nie ma innego wyjścia. Obmyśliła wszystko. Nie mogę…
– Możesz – przerwał mi. – Cassiel. Ashan wybrał cię nie bez powodu. Wybrał ciebie, bo byłaś jedynym dżinnem, który potrafi tego dokonać. Który może stawić czoło Perle i wygrać. Nawet on nie był w stanie tego zrobić. Jeszcze nie przegrałaś. Nie przegraliśmy.
– Jestem zmęczona tym polowaniem na nią – stwierdziłam. – Muszę znaleźć sposób, żeby ją wyprzedzić.
– Znajdziemy go.
– Tak po prostu.
– Tak, mniej więcej. Co mają ze sobą wspólnego te wszystkie miejsca, które pokazało nam FBI? Poczułam, że budzi się we mnie coś na kształt zainteresowania. Nadziei.
– Tamtędy biegną linie ley – powiedziałam. – Ośrodki znajdowały się w miejscach linii ley.
– My też pójdziemy ich śladem. Zaczniemy zajmować miejsca, do których Perła może pójść. Zaczniemy ją wabić, zmuszać, żeby zaczęła grać na naszych warunkach Czułam na twarzy ciepłą dłoń Luisa. – Spójrz na mnie.
Otworzyłam oczy i utkwiłam w nim wzrok. Był blisko, a intensywny blask jego spojrzenia zaskoczył mnie.
– Nie pozwól, żeby ściągnęła cię na dno. Znam cię, Cass. Widziałem cię. Jesteś częścią mnie, a ja częścią ciebie. Tak jest, prawda? Nie możesz mi wciskać kitu, bo wiem swoje. Nie ma znaczenia, kim byłaś, jakim beznadziejnym dżinnem. Teraz jesteś jedną z nas. Człowiekiem. Istotą kruchą. Wrażliwą. W uczuciach nie ma nic złego.
Poczułam, że łzy napływają mi do oczu. Prawdziwe łzy, gorące od udręki, z frustracji, potwornego strachu. Paliły mnie w oczy jak ogień dżinnów. Otarł je kciukami.
– Nie pozwól, żeby ona zrobiła z ciebie łajdaczkę – poprosił i mnie pocałował. – Bo nie chcę być zakochany w łajdaczce. Przywarłam do niego, czując moje łzy na jego wargach, rozkoszując się ciepłym jasnym światłem jego miłości. Mówił poważnie.
I przez chwilę – przez krótką chwilę – czułam spokój, ten łagodny cichy szept pochodzący z samej Ziemi. Nie byłam jednak sama. Było nas dwoje w tej oazie spokoju. I to na razie wystarczyło.
Ciąg dalszy nastąpi…
Rachel Caine