Na dworcu w Kurdęczowie śnieg z błotem. Bierzemy taksówkę.
– Ośrodek Odnowy.
Taksówkarz uśmiecha się, jeszcze nie wiemy, że znacząco.
Willa. Basenu nie ma. Pokoje są, ale dwa kilometry dalej. Za to solarium jest tu. Ale masaż tam. Sala do ćwiczeń tu. Kosmetyczka tam. Te dwa kilometry w bok, ale za to pod górę. Wizyta u lekarki-dyrektorki, która nam doradzi, pomoże, zaopiekuje się nami, trwa i trwa. Wypisuje zabiegi niezbędne dla naszego zdrowia, oczywiście za określony ekwiwalent pieniężny – jest on znacznie większy niż w cennikach.
Okazuje się, że nasza cera wymaga oksygentów, witaminy H, ostrzykiwania karczochami – choć z tym ewentualnie możemy się wstrzymać. Ale nie radziłaby: „bo potem, po latach, panie żałują”. Odmawiamy stanowczo kolagenu, ale zgadzamy się na algi. Tlenoterapia jest nam niezbędna. Naczyńka w strasznym stanie. Maseczki oksygent lift zrobią z nas nowe kobiety. Ale wszystko to bez H i ostrzykiwania da efekt jedynie doraźny. A przecież nie o to nam chodzi. Masaże – niezbędne. Godzimy się na masaże.
Owszem, chciałyśmy sobie pomóc, ale nie wiedziałyśmy, że konieczna jest reanimacja. Że, jednym słowem, stare z nas pudła w rozsypce. Ale już po tygodniu, naprawdę, „nawet może się paniami zainteresować jakiś mężczyzna, bo to mało takich wypadków było, że klientki zaczynały życie od nowa po odnowie biologicznej u nas?”
Więc odwożą nas do willi dwa kilometry dalej w porywie uprzejmości. Zanim zdążymy zauważyć, że dom nie jest ogrzewany, okazuje się, że szybko, szybko, masażysta już czeka. Kosmetyczka blednie na nasz widok. Kompletnie nie ma miejsca na następne dwie osoby przed południem i tuż przed czterdziestką. My przed czterdziestką. Ona przed południem. Dogaduje się z masażystą. Jak masażysta od razu by wymasował jedną z nas, to ona wtedy drugą też od razu wykosmetyczy. Więc masażysta masuje. Najpierw mnie, potem Justynę. Kosmetyczka kładzie algi, najpierw Justynie, potem mnie.
Siermiężna zastępcza folia szeleści, w pokoju kosmetycznym jest czternaście stopni, algi powinny być zielone, u nas ciało prześwituje. Coś jest nie tak z tymi algami. Zimno, bo piec wysiadł, ale ktoś, gdzieś, coś, i wieczorem na pewno już będzie ciepło.
Pani na obrazku na ścianie cała w algach jest zielona i uśmiechnięta. Justyna szczęka zębami, ja jestem sinozielona.
Szanowna Pani,
dowiadywałam się o ośrodek odnowy, o który pani pyta. Ma bardzo dobrą opinię i rzeczywiście oferuje szereg usług…
Sinawa skóra naszych ud jędrnieje w oczach, obrazek wkurza. Po trzech godzinach odnowy jesteśmy wykończone. W algach i folii biegniemy do łazienki, myjemy się – najpierw ja, potem Justyna. Woda zimna. No, dobra, chłodnawa. Na masaż limfatyczny, który zrobi z nas szesnastki, musimy się przebiec do tamtego ośrodka. Szczękamy zębami.
Po kąpieli próbujemy włączyć grzałkę i zrobić herbatę, ale prądu nie ma. Zapalamy papierosa. Patrzę na Justynę. Nie po to wyjechałam po raz pierwszy od czterech lat, żeby się męczyć. Ostatecznie moja nadwaga nie jest rażąca. Moja skóra się nie rozpada. Nie mam żylaków. O cellulitisie wiem dużo z listów do redakcji, jak na razie. Ale co jej mam powiedzieć? Debet zrobiony, pieniądze pobrane. Z tarczą. Nigdy na tarczy. Wyśmieją mnie wszyscy – jeśli wrócę.
Justyna przygląda mi się. Jej czujny wzrok chyba widzi moje myśli, bo nagle mówi:
– Eeee, na plaster nam taka odnowa. Będziemy biegać po Kurdęczowie tam i z powrotem za pięćset złotych dziennie? W taką pogodę? Żylaków się nabawimy!
Nie chcę się nabawiać żylaków. Nie chcę wyglądać jak szesnastka. W pokoju jest coraz zimniej. Jesteśmy dorosłe. Pakujemy się i idziemy na rozmowę do dyrektorki. Pytamy, czemu na obrazku pani jest zielona, a my nie. Dlaczego masaż jest w nieogrzewanym pomieszczeniu. Dlaczego było napisane, że jest basen, a nie było informacji, że jest basen odkryty. Odpowiedzi są mętne.
Podejmujemy decyzję o „natychmiastowym zaprzestaniu odnowy. Pani, gdy dowiaduje się, że pracuję w redakcji, nie bierze od nas ani grosza. Wzywamy taksówkę, pociąg odjeżdża dopiero za dwie godziny, w deszczu ze śniegiem idziemy do znakomitej kawiarni w parku i jemy najlepsze ciastka w tym kraju – trzy ja, trzy Justyna. Są grubsze kobiety niż ja. I po latach żałują, że nie zjadły tych ciastek.
Podjeżdża taksówka. Ta sama. Może tu jest jeden taksówkarz. I uśmiecha się rozczulająco:
– O, to panie też tak szybko wracają?
Żadnej odnowy nigdy w życiu! Co mi padło na mózg?
Prosto z dworca – czyli z centrum Europy – jadę do Justyny. Rano patrzymy na nasze spakowane torby. Liczymy koszty odnowy, a życie płynie. Troszkę nas to wkurza. Może zamiast przygotowywać się do życia warto troszkę pożyć? Skoro już nam niewiele zostało, bo jesteśmy w rozsypce… Trzeba żyć, żyć, żyć – tym bardziej że tak pochopnie zrezygnowałyśmy z magnetoterapii, okładania algami, gimnastyki, masażu (choć ten był przyjemny), witaminy H i ostrzykiwania karczochami. Żyć… Ale jak, ale gdzie?
Bo z kim – to już wiadomo, że niestety bez odnowy jesteśmy skazane tylko na siebie.
Wsiadamy do tramwaju. Zimno. Mokro. Ponuro. W tramwaju otwarte okno, którego nie można zamknąć – to samo, którego nie można otworzyć w lipcu. Wieje zimny wiatr i sypie śnieg z deszczem.
I nagle reklama za oknem! Rzucamy się do wyjścia, potrącając młodego człowieka, który rozmawia przez telefon komórkowy i informuje kogoś, że jest w tramwaju. Biuro podróży – oto jeszcze jedna szansa. Wiemy jedno: drożej niż w Kurdęczowie być nie może. Owszem – właśnie mają Last minute. Last chance. Cypr, wylot jutro. Tańszy dwa razy niż odnowa. Bierzemy.
Wsiadam w kolejkę i jadę do domu przepakować torbę. Bo tam jest ciepło. Nie w domu, tylko na Cyprze. W domu czyściutko, w kominku napalone, w kuchni napalone papierosami. Tosia blednie na mój widok. Udaję, że straciłam powonienie. Uspokajam ją, że za chwilę wyjeżdżam. Przerzucam cały dom w poszukiwaniu paszportu. Nie mam kostiumu kąpielowego, nie mam krótkich spodni, nie wiem, gdzie są sandały.
Nie dzwonię ani do mamy, ani do taty. Proszę Tosię, żeby zadzwoniła jutro i powiadomiła ich o zmianie moich planów. Wsiadam w kolejkę i jadę do Justyny.
Ostatnia szansa
Lotnisko pachnie Givenchy. Justyna nie wie, czy lubi latać, bo nie latała. Ja wiem, że nie lubię latać, bo latałam. Biorę trzy tabletki uspokajające. Samolot wzlatuje. Justyna popiskuje z radości przy oknie. Zachwycona. Ja umieram. Za chwilę tabletki zaczynają działać. Już mnie nie obchodzi, czy spadnę. Lądujemy, trzymając się za rączki. Popatrują na nas trochę, w tym samolocie.
Jakie światło! Jakie niebo! Jakie kolory! Kapryfolium kwitnie! Flamingi jak z obrazka stoją przy słonym jeziorze! Ciepło, jak w lecie! Jakie słońce! Ale smrodkiem rodzimym zalatuje. Bo gdzie rezydent? O, jest rezydentka. Bo, proszę pani, nie w tym hotelu. Bo, proszę pani, tu jest gorąco. Bo ja zapłaciłem z widokiem na basen. Pamięta? No, to niech to bierze pod uwagę.
Nas nie musi brać pod uwagę, bo w ogóle nie wiemy, gdzie będziemy. Autobus nas dowozi na miejsce. Wśród kaktusów, opuncji gotowych do kwitnięcia, palm, obok basenu jednego i drugiego, a w jednym woda gotowana, dwadzieścia siedem stopni, idziemy do naszego apartamentu. Kuchnia, łazienka, salon, sypialnia (łóżko podwójne), taras, widok, że zapiera nam dech – normalna moja doniczkowa juka sobie rośnie w glebie czerwonej i ma trzy metry, a moje maleńkie beniaminki fikuski mają po cztery metry, i jeszcze agawy, eukaliptus, i pohukiwania gardłowe lwów morskich z delfinarium – ale szczęśliwie zima na Cyprze, sezon się nie zaczął, delfinarium zamknięte, więc żadnych ludzi, żadnych oklasków. Wyjemy ze szczęścia.