Выбрать главу

Chcemy mu wytłumaczyć, że my w drugą stronę, ale w ogóle nie rozumie. Przecież nas chętnie zabierze! Jedzie w przeciwną stronę, ale będzie wracał, okazuje się. Więc wsiadamy. Rusza. W autobusie oprócz nas jakiś stareńki Cypryjczyk i stareńka Cypryjka. Kierowca autobusu – jadąc – odwraca się do nas i częstuje papierosami, drugą ręką włącza muzykę, poprawia obrazki, święty Krzysztof, patron podróży i kierowców, obok Matki Boskiej z Dzieciątkiem, koło kierownicy, odbiera telefon komórkowy, śmieje się, nogami wybija rytm, prowadzi głównie odwrócony w naszą stronę, a my siedzimy za nim. Słabo mi.

Ale autobus jedzie dość płynnie. Kierowca pozdrawia znajomych klaksonem, właściwie klaksoni bez przerwy. Bo jak wiemy od przewodniczki, wszyscy Cypryjczycy się znają. Na ślubie na przykład jest parę tysięcy osób. Każdy jest znajomym lub krewnym, lub znajomym krewnego. W czasie jazdy okazuje się, że kierowca ma dzisiaj urodziny i zrobimy mu największy prezent, jeżeli się pozwolimy zaprosić na świeżą ośmiornicę u jego znajomych w porcie. Niestety odmawiamy. Dotąd żałujemy.

Wieczorem do pokoju puka Hirek. Wynajął samochód i chciałby nas zabrać na prawdziwą kolację w pewne miejsce, gdzie nie ma turystów. Ale on już nie jest nieznajomy. Justyna mówi, żebym jechała sama, ona sobie poczyta. Chyba zwariowała! Nigdzie nie pojadę sama nawet z rdzennym Polakiem!

Półgodzinna jazda w ciemności, nad nami asterie.

– Jamas – wita nas przy drzwiach właściciel.

Restauracja jest marna, jak bar mleczny głębokiego komunizmu. Ale za szkłem, w lodzie, poukładane zwierzęta morza: krewety z olbrzymimi wąsami, ośmiornice, ryby, kraby. Kelner zwraca się wyłącznie do Hirka. Cóż za przyjemne obyczaje.

Za chwilę na stół wjeżdżają pomidory, ogórki, awokado, karczochy (a jednak karczochy nas nie ominą!), sałata, oliwki, trzy olbrzymie półmiski z ośmiornicami i dwa, na których panoszy się ogromna ryba.

Hirek zachowuje się jak rdzenny Cypryjczyk. Nakłada nam na talerze, nie tylko nakłada, ale kroi i karmi. Serce karczocha, podzielone na trzy, wyborne. Przepyszny wieczór.

– Uważaj na ości, kochanie – mówi do mnie Hirek, a głos ma jak aksamit.

Justyna kopie mnie pod stołem. Kochanie?

***

Hirek wyjeżdża. Leci przez Londyn do Warszawy, bo dostał pilną wiadomość z firmy, że musi natychmiast być na miejscu. Przychodzi się pożegnać i pyta, czy nie poszłybyśmy z nim na krótki spacer nad morze. Justyna mówi, że właśnie idzie na basen i dziękuje bardzo. Ja mogę iść, a co mi tam. Przecież mnie nie zje. Hirek jest spokojny i przyjazny. Mówi, że nie chciałby się narzucać, ale czy możemy kontynuować znajomość. Pytam go, czy wie, ile mam lat i że jestem kobietą po przejściach. O latach wie, okazuje się. Pozwolili mu zajrzeć w mój paszport w recepcji.

Prosi o mój telefon. Błogosławię po raz kolejny Agnieszkę, że mi załatwiła telefon.

– Będę za tobą tęsknił – mówi.

Nie wiem, co się robi w takich wypadkach. Chyba robię się czerwona. Na miłość boską, jestem dorosłą kobietą, z prawie dorosłą córką!

– Nie bój się. Stałaś się dla mnie bardzo ważna. – Słyszę ten aksamit w głosie i serce mi bije szybciej. – Jesteś pierwszą kobietą, która mnie zainteresowała. Od kiedy odeszła ode mnie żona, naprawdę nie szukałem nowych znajomości.

Nie, takie rzeczy zdarzają się tylko w powieściach jednej Angielki, co ich napisała kilkaset. No, a potem normalnie mnie przytulił i pocałował. Chryste!

***

Wracam do pokoju jak na skrzydłach.

– Ty się zakochałaś – mówi Justyna, która nienawidzi basenu i chloru i kąpie się tylko w morzu.

Chyba zgłupiała.

Przecież nie zgłupiałam. Wieczorem idziemy posłuchać buzuki. Ledwie siadamy, Angol z kongresu lekarzy wsadza głowę w drzwi i natychmiast podbiega do stolika. Wita się z Justyną, jakby mnie tam nie było, siada i pyta, dlaczego nie przyszła. Justyna robi się czerwona, ha!

– Ja od paru dni chodzę tutaj wszędzie – mówi Angol – i cię szukam. Jutro wyjeżdżam do Londynu. Daj mi swój telefon. Proszę.

Kopię Justynę pod stołem. Co jej szkodzi? Justyna bez wielkiego przekonania daje mu wizytówkę. A on aż podskakuje! Afrodyto, jesteś wielka!

Wieczorem leżymy w łóżku. Pełnia jak diabli, nie możemy spać. W pokoju jasno, przez okno słychać szum morza. Pytam, dlaczego tak na odwal się do tego Angola, jak on taki miły.

– Ja nie mam złudzeń – mówi Justyna.

Głupia, głupia i po trzykroć głupia! Przecież są normalni mężczyźni na świecie, nawet w naszym wieku.

***

Rano telefon z Polski. Dzwoni Hirek. Czuję się, jakbym miała szesnaście lat! To niemożliwe! To możliwe. Już tęskni.

***

Coraz bardziej zbliżamy się do tego dnia, w którym trzeba będzie wsiąść w samolot. Justyna mi tłumaczy, że strach przed lataniem (Erica Jong) to strach przed seksem. O, jaka mądra. Jak Niebieski.

Ale przecież ja się nie boję seksu. Nie używam go po prostu. Pierwszy orgazm miałam w wieku lat dwudziestu, potem przerwa na małżeństwo, i oto przed czterdziestką akurat mi są potrzebne wiadomości na ten temat. Ona nie jest moją prawdziwą przyjaciółką.

Na plażę przypływa kuter motorowy. „Fly with us” – widzę napis na burcie. Ja się boję seksu? Zaraz Justynie udowodnię, że się nie boję! Włażę w wodę i macham do faceta.

– How much?

– Ten pounds!

O, nie, nie powstrzyma mnie nawet cena dwudziestu dolarów. Niech zobaczy. Złamię ten strach przed lataniem. Pakują mnie na kuter. Wkładają kapok. Zakładają pasy. Mam na nich wygodnie frunąć. Nie chcę!!! Za późno! Karabińczykami dopinają mnie do spadochronu. Błagam, nie!

Boże, przepraszam za wszystkie grzechy, niech Jola i ten od Joli mają szczęśliwe i dobre życie, żadnej ospy i śladu próchnicy! Niech ktoś się zajmie Tosią! Przysięgam, jeśli przeżyję, nigdy, przenigdy nie podniosę na nią głosu! Hirek, jesteś moim ostatnim dobrym wspomnieniem!

…Już lecę. Nie zorientowałam się nawet, że jestem w powietrzu. To nie ja do góry, tylko morze i wszystko obok morza poleciało w dół. Łódeczka jest coraz mniejsza, i plaża, i Justyna. Matko moja, jak to z góry wygląda! Fantastycznie, niesamowicie, kapitalnie! Trzymam się kurczowo lin i drę się na całe gardło:

– Boże, lecę! Lecę! Lecę!

Jakby nie wiedział. Czy to znaczy, że nie boję się seksu?

***

Gardło mam zdarte. Zupki zostawiłyśmy Robertowi. Wszystkie czterdzieści Justyny i moich dwadzieścia osiem. Już siedzimy w samolocie, chwytam Justynę za rękę. Samolot to zupełnie co innego. Bo taki spadochron za łódką na tych stu czy iluś tam metrach to pestka!

Kamieni mam, okazuje się, siedemnaście kilo. Siedemnaście kilo cypryjskiej ziemi wywożę do swojego kraju.

Miejsce żab jest na łąkach

W domu posprzątane jak nigdy przedtem. Obrazki, co ich jeszcze nie zdążyłam powiesić – powieszone. Tosia radosna jak dziecko. Borys radosny jak pies. Wychodzi nawet Mietek i miauczy. Za Mietkiem biegnie mały srebrny kotek. Jezu, następny kot?

Tosia bierze go na ręce.

– On miał być uśpiony, rozumiesz? Nie mogłam do tego dopuścić.

O, to już rozumiem, dlaczego taki porządek.

– To będzie mój kot. I będzie u mnie spał. I będzie miał u mnie kuwetę – mówi Tosia, i widzę, że po prostu mam dwa koty. – Dzwonił jakiś facet o dziwnym imieniu i pytał o ciebie. Chiromanta, czy coś takiego. Powiedziałam, że będziesz późnym wieczorem.

Cudownie, że mamy dwa kotki! To fantastyczny pomysł! Mietkowi będzie weselej!