Z poważaniem, w imieniu redakcji…
Nie usłyszy już ode mnie nic miłego.
Dlaczego w taką piękną pogodę mam siedzieć przy komputerze?
Droga Redakcjo,
moja koleżanka nie je. Chcę jej pomóc, ale nie mogę, bo ona uważa, że jest za gruba. Jest strasznie chuda, a rodzina się z niej śmieje, brat mówi ty kościotrupie, rodzice ją wyśmiewają. Wiem, że chowa jedzenie i potem je wyrzuca, a kiedyś u mnie wymiotowała, jak mama podała nam obiad. Udaje, że bierze na przykład kolację do swojego pokoju, a potem wyrzuca. Czy to nie anoreksja?
Ja nie wyrzucam. Ale do mnie nikt nie powie: ty kościotrupie. Niestety.
Droga Karolino,
zwróć się do psychologa w Łodzi, który na bieżąco mógłby ci służyć pomocą. Z twojego listu wynika, że niestety masz rację Twoja koleżanka ma problemy ze sobą – Niejedzenie i przywiązywanie nadmiernej wagi do swojego wyglądu to najlepsza droga do anoreksji, która nie jest chorobą tycia, tylko uzewnętrznieniem poważnych wewnętrznych konfliktów. Być może rekompensuje sobie ona poczucie niższości – na pewno potrzebna jest jej potężna dawka pewności siebie i akceptacji – ale wątpię, czy ty sama dasz sobie z tym radę.
Mam nadzieję, że skontaktujesz się z psychologiem i wspólnie ustalicie, jakie wsparcie byłoby najlepsze dla Eweliny. Anoreksja jest groźną chorobą – statystyki mówią, że w dziesięciu procentach prowadzi do śmierci. W anoreksji zasada jem, żeby żyć, zmienia się w chorobliwe, żyję, aby nie jeść. Skoro nawet kłopoty hormonalne nie powstrzymują twojej koleżanki – może to się stać bardzo niebezpieczne.
Mądra pomoc jest bardzo wskazana – ale w wychodzeniu z (czy zapobieganiu) anoreksji powinna brać udział cała rodzina. Upominanie, wyśmiewanie, dokuczanie, złośliwość wobec osoby, która chce być coraz chudsza – nie sprawdza się. Problem w anoreksji polega również na tym, że osoby te nie widzą siebie w sposób realny. Wsparcie i zrozumienie może dać efekt. Cieszę się, że napisałaś i mam nadzieję, że zwrócisz się o pomoc do profesjonalisty – to może być pierwszy krok, który zapewni twojej koleżance poczucie bezpieczeństwa i powrót do normalnego życia.
Z poważaniem, w imieniu redakcji…
Właśnie weszła Tosia. Rozjaśniona. Uskrzydlona. Zakochana. Boże, skóra mi cierpnie! Wstaję od komputera, podaję obiad.
– Nie będę jeść, odchudzam się! – oświadcza i nakłada sobie na talerz tylko odrobinę sałatki.
W moim własnym domu mam anorektyczkę, ale nie zwróciłam na to uwagi!
– Zwariowałaś! – krzyczę. – Chcesz się doprowadzić do jakiegoś chorobliwego stanu! Popatrz na siebie! Jeśli przestaniesz jeść, będziesz wyglądała jak kościotrup! Wszyscy się będą z ciebie śmiali! Nie będziesz miała piersi ani okresu! Zaburzenia hormonalne mogą doprowadzić do raka!
Aż się trzęsę. Gdzie ja miałam oczy, żeby nie zauważyć, że pod nosem mam taki problem!
– Pójdę zjeść do siebie. Teraz nie jestem w stanie nic przełknąć. Zdenerwowałaś mnie. – Tosia podnosi się i bierze talerz z nędzną resztką sałatki do kuchni. Chwilę tam się krząta i wraca do swojego pokoju.
No, tak! Przecież to się właśnie tak zaczyna! Ona myśli, że jest gruba! Już straciła ostrość widzenia! Nie mogę do tego dopuścić! Pukam do jej pokoju i wchodzę. Jest gorzej, niż myślałam Przed Tosią obok sałatki leżą dwie kromki chleba, papryka konserwowa, jabłko, banan i serek homogenizowany z rodzynkami. Potem będzie wymiotować! A stąd tylko krok do odwodnienia organizmu! Ale muszę się opanować. Powinnam jej pomóc. Może czuje się niekochana.
Siadam na tapczanie.
– Muszę z tobą porozmawiać – zaczynam. – Może nie jestem najlepszą matką, ale bardzo cię kocham i uważam, że jesteś wspaniałą osobą. Nie musisz nie jeść, żebym cię bardziej kochała. Oczywiście wszystko jedno, jak będziesz wyglądać, ja cię i tak nie przestanę…
Patrzy na mnie uważnie. Zbyt uważnie.
– No właśnie – przerywa mi z goryczą Tosia – nawet ci jest wszystko jedno, jak wyglądam. Czy ty nie widzisz, że ja muszę zrzucić przynajmniej trzy kilogramy! Nie mieszczę się w spodniach, które mam od stycznia! A ty mnie jeszcze denerwujesz i nie mogę spokojnie zjeść! Przy jedzeniu musi być spokój!
Wychodzę. Wracam do komputera. Nie wiem, co zrobić. Powinnam się skontaktować z jakimś psychologiem.
Tosia idzie do łazienki. Na pewno będzie wymiotować! Skradam się pod drzwi i nasłuchuję. Nic. I kiedy Tosia otwiera drzwi, wpada prosto na mnie. Łapię się za brzuch i udaję, że mam bardzo silne bóle. Przygląda mi się dziwnie.
– Źle się czujesz?
Coś bełkoczę i zamykam za sobą drzwi. Wymiotowała? Chyba nie. Nic nie czuję, zresztą była w łazience krótko. Ale bulimiczki są sprytne. Na przykład księżna Diana. Nikt o niczym nie wiedział! I jak skończyła?!
Z tego wszystkiego idę do lodówki i także biorę serek homogenizowany z rodzynkami. Patrzę na pudełko: jeśli zero kalorii – muszę interweniować. Szczęśliwie to normalny tłusty serek. Pyszny! Może jednak Tosia nie jest bulimiczką?
Dlaczego Hirek dzisiaj nie zadzwonił?
Poziom endorfin
Wróciłam wczoraj z redakcji, a tu dom otwarty na oścież, grabie rzucone obok, kłódka na bramie zamknięta. Wchodzę do domu – Borys pewno znowu chciał wyjść.
A tu niespodzianka! Na stole leży dwadzieścia złotych i kartka: „Pani Judko – nienawidzę swojego imienia i zdrobnień od niego – myśmy musieli zadzwonić, to nam powiedzieli, że tu jest telefon, to weszliśmy i zadzwoniliśmy, i zostawiamy te pieniondze, bo nam się nysa zepsuła pod Bydgoszczom i musieliśmy interweniować”.
Nie mam bladego pojęcia, kto dzwonił z mojego telefonu. Nikt z najbliższych sąsiadów się nie przyznaje. Z Borysa nie mogę wydusić ani słowa.
Jak ja się beznadziejnie czuję. Może zapalenie oskrzeli. Ale przecież nie pójdę do lekarza, który jest daleko. Nikt o mnie nie pamięta, nikt mi nie pomoże. Gdybym mieszkała u Agnieszki i Grześka, toby się mną zaopiekowali. I nieletnia siostrzenica by wpadła do mnie. I mały dresiarzyk byłby w domu. I ktoś by mi zrobił herbaty. A tak muszę się zwlec, Tosia na wycieczce szkolnej w Krakowie.
Zimno w domu, robię sobie pyszne kanapeczki – jaka szkoda, że jak jestem chora, to mi tak smakuje jedzenie i wchodzę z powrotem do łóżka. Dzisiaj sobie zrobię ucztę telewizyjną.
To już przekracza wszelkie granice!
Nie wkurza mnie fakt, że przez czterdzieści minut jakiś miły pan proponował jednej pani, żeby jednak wybrała to, co pod cylindrem, a nie to, co w bramce, i dawał jej za to pieniążki. Że obejrzałam teleturniej. Nie. Rozumiem – taka rozrywka może być pożyteczna dla jakiejś komórki w mózgu, jeśli ta komórka tam jest.
Nie drażni mnie dziennik, gdzie pokazują po raz kolejny, że w Poznaniu zabili jednego mafiosa, nie, to niepożyteczna, ale jak się domyślam, komercyjna informacja. Na wszystkich kanałach już siódmy raz!
Nie dotyka mnie bezpośrednio serial Luz Maryja czy identyczny o zupełnie innym tytule, który zawsze kończy się w tym momencie, kiedy ciemny facet z cudownym zarostem, z lekko odsłoniętym torsem, na którym ma seksowną ciemną kępkę włosów, ma pocałować piękną kobietę w długiej sukni z rozpiętym górnym guzikiem i widać ten rozkoszny rowek między piersiami, a wszystko to filmuje jedna statyczna kamera, i wtedy drzwi się uchylają… i idą napisy.
Nie, bo niby dlaczego mam się z tego powodu złościć? W zeszłym tygodniu było to samo w sześćset pięćdziesiątym ósmym odcinku.
Włosy, włosy, włosy. Nie buntuję się przeciwko suchym końcówkom, którym mam zdecydowanie powiedzieć nie. Może to ma związek z tym, że nie jestem mężatką?
Nie mam nic przeciwko temu, że bez przerwy jakaś pani podaje jakiemuś panu kawę do łóżka. Jej sprawa. A w tle ktoś smętnie śpiewa, że tak należy zacząć dzień. Nie. Niech sobie Jola tak zaczyna dzień. Mam na ten temat inne zdanie. Nie drażnią mnie tampony, których mam używać i używać, aż będę mogła się przebierać i przebierać. Nie doprowadzają mnie do szału propozycje kupienia niezwyczajnego proszku, żebym mogła prać i prać. Jakbym nic innego nie miała do roboty! Ale dlaczego, na miłość boską, mam się przejmować tym, co znajduje się pod obrzeżem mojej muszli klozetowej? Dlaczego? Przy jedzeniu? Przy pysznych kanapeczkach? Czy ktoś myśli, że reklamy jakoś wpływają na kobiety takie jak ja? Że zwiększają podaż!
Mogą tylko zbrzydzić życie. Szczególnie takiemu choremu człowiekowi jak ja. Zostawionemu na pastwę losu. O którym nikt nie pamięta. Mogłabym umrzeć i nikt by się o tym nie dowiedział. Aż bym się rozłożyła i zaczęła śmierdzieć. I na dodatek nie mam nawet maleńkiego snikersa, który by mi podwyższył poziom endorfiny w mózgu i polepszył samopoczucie. Jednej malutkiej czekoladki, która by mi odrobinę osłodziła życie. Niewielkiej. Którą świstak zawija w papierek.
Nic.
Dlaczego mi tak spadł poziom endorfin? Pożytecznych niewidzialnych cząsteczek, które uprzyjemniają życie? Dlaczego nikt mi nie przyniesie nawet jednej maleńkiej czekoladki?