Выбрать главу

Czekam przed sekretariatem palanta przeszło dwie godziny. Sekretarka wychodzi do mnie co jakiś czas i mówi, że palant jest na zebraniu. Poczekam. Że palant, być może, nie wróci z zebrania. Poczekam. Że palant wyjedzie, być może, służbowo i żebym się zapisała. Poczekam. I w jakiej sprawie?

Uśmiecham się.

Coś za często wychodzi do mnie sekretarka.

Po dwóch godzinach przesiadam się. Kiedy sekretarka otwiera drzwi – nie widzi mnie. Za chwilę wypada palant. Prosto na mnie. Na mój dyktafonik. Nie ma czasu, niestety, żeby ze mną rozmawiać, ale chętnie pojutrze.

***

Pojutrze okazuje się, że musiał wyjechać i że sprawę mogę wyjaśnić na niższym szczeblu. Wyjaśniam. Wszystko jest w porządku. Nieprawnie zajęli, no cóż, gmina jest pełna współczucia dla nieuleczalnej choroby dziecka, ale mieszkań nie ma. Gdyby były, w tej chwili dostaliby mieszkanie. Naprawdę.

Złość mija. Na jej miejsce przychodzi bardzo twórcza furia.

***

Nie dam się załatwić! Przez pięć dni zbieram materiały. Wiem wszystko o gminie, mieszkaniach, pracownikach, urzędnikach, kontrahentach urzędników i wiem, ile kosztuje kawa w bufecie Urzędu Miasta.

Tosia karmi koty i nawet udało jej się pozmywać parę razy.

W tej dzielnicy są cztery przepiękne stumetrowe pustostany – o tylu się dowiedziałam dzięki kolegom z gazet codziennych. Czekają nie wiadomo na co. Normalni ludzie o nich nie wiedzą. W gestii gminy.

Dzwonię grzecznie do palanta, którego nie ma, i grzecznie pytam sekretarkę o te dwa pustostany. W ciągu trzech minut oddzwania, czy mogę porozmawiać z palantem. Jest uprzedzająco miły i pyta, czy nie można by polubownie załatwić całej sprawy. Po co taki rozgłos.

Można, moim zdaniem można. Na przykład jeśli im dadzą przydział na dwupokojowe mieszkanie, to dlaczego ja mam nadawać rozgłos? Palant szybko kończy rozmowę.

Dzięki koleżance przyjaciela Grześka, z którym on był internowany, dowiaduję się, że w zeszłym roku gmina przydzieliła dwa mieszkania. Jedno bezdomnej, bardzo duże i ładne – do tej bezdomnej od razu wprowadził się kierownik wydziału gminy, który dwa lata wcześniej odszedł do bezdomnej od żony i musieli wynajmować domek, oraz drugie, też niebrzydkie, osiemdziesięciometrowe, w którym teraz mieszka żona syna jakiegoś naczelnika o innym nazwisku niż mąż.

Dzwonię do palanta. Nie ma go. Grzecznie pytam sekretarkę o bezdomną cudzołożnicę i o synową. Ledwie odkładam słuchawkę – telefon dzwoni. Palant uprzejmie zaprasza mnie na lunch, żebyśmy sobie wyjaśnili pewne sprawy, i on z całego serca pragnie pójść na rękę i tej rodzinie, i tak miłej osobie jak ja. Bo jeśli ci ludzie rzeczywiście mają tak trudną sytuację, gdyby on wiedział, nigdy by nie dopuścił itd.

Wierzę.

***

O czwartej rano kończę tekst o małym mieszkanku. O gminie, naczelniku, kierownikach, synowej, metrażach i pieniądzach. Naczelny dzwoni dwa razy, zanim docieram z powrotem do domu.

Tekst niestety nie nadaje się do naszego miesięcznika. Wiedziałam.

***

Przekazał do największej gazety codziennej i puszczą go jutro. Nie wiedziałam!

***

Nie chcę narzekać, ale mi beznadziejnie. Wiosna się budzi, a nawet rozkwita i się puszy po tych brzozach, a mnie jest smutno. I boli mnie szyja. Na pewno mam zwyrodniałe kręgi.

Najpierw zwyrodniali mężczyźni, potem zwyrodniałe kręgi. Nic mi się nie chce. Nawet Niebieski nie będzie do mnie pisał. Nikomu nie jestem potrzebna.

***

Właśnie zadzwoniła Ola.

Olę poznałam jakiś czas temu. Jeszcze w zimie zaprosiłam Agnieszkę i Grzesia na ziemniaki z czosnkiem zapiekane z bazylią i żółtym serem. Wszystko, co dobre, jest albo tuczące, albo niemoralne – jak powiedziała Marilyn Monroe, więc na tę niezdrową potrawę ich zaprosiłam, a oni zadzwonili pół godziny przed umówionym spotkaniem, pytając, czy mogą wziąć swoich znajomych, którzy właśnie do nich wpadli. Ano mogą. Mam wystarczającą liczbę sztućców, a każde danie da się podzielić na niezliczoną ilość porcji. Co prawda coraz mniejszych, ale jakie to ma w końcu znaczenie.

Na widok nieznanej mi kobiety jęknęłam z zachwytu. Nie dość, że była śliczna, to jeszcze na ramionach miała tak oszałamiająco piękną chustkę, że natychmiast dałam wyraz swoim zachwytom i nad nią, i nad chustką. Ona okazała się znakomitym kompanem, chustka była z Florencji, jej mąż przygrywał nam na gitarze, wieczór był czarujący, ziemniaków było za mało. Zadzierzgnięta wtedy znajomość rozwijała się później, bo przypadli mi do serca.

A teraz właśnie wydają party ogrodowe. I koniecznie mam przyjechać. Tłumaczę Oli, że weszło mi coś w szyję. Niemcy mówią, że to czarownica siadła na karku. Nie wiem, dlaczego mnie akurat sobie upatrzyła. Mąż Oli jest Niemcem. Mogła sobie upatrzyć Olę.

***

Przyjęcie było wspaniałe – gdyby nie ból, bawiłabym się znakomicie. Choć nie powiem, współczujące pytania o zdrowie odrobinę poprawiały mi samopoczucie. Ale nic nie było w stanie ukoić mojej obolałej duszy, bo rozczulanie się nad sobą świetnie mi robiło.

– Mogę coś dla ciebie zrobić? – pytała Ola. – Mamy świetnego masażystę. Co cię ucieszy? Nigdy taka nie jesteś – mówiła, siadając przy mnie. – To od ciebie zależy, jak się będziesz czuła.

To zdanie sobie dobrze zapamiętałam, bo stosuję je przy każdej nadarzającej się okazji od lat. Szczególnie wobec beznadziejnej postawy, jaką właśnie prezentowałam. Brrr. Nic do mnie nie docierało.

Kiedy zbierałam się do domu, Ola powiedziała:

– Poczekaj chwilkę – ja z okazji swoich urodzin mam też dla ciebie prezent.

Krzyknęła do męża, żeby mnie nie wypuszczał, i gdzieś pobiegła. Usłyszałam tupot na schodach, potem krzyk:

– Szatsu, gdzie są nożyczki?

Stałam w drzwiach – nożyczki to ja mam – ale oczywiście udam, że się ucieszę, jak dostanę drugą parę. Taki niekonwencjonalny prezent też mnie ucieszy. Może będzie chciała odczynić jakieś wariactwa, odciąć mnie od mojej beznadziejności albo coś w tym stylu?

Szatsu szukał nożyczek, ich pies wył, do ich psa podłączały się okoliczne psy łańcuchowe, goście pili wódkę, magnetofon wyrykiwał w noc pogodną, że do tanga trzeba dwojga, a ja stałam samotnie w drzwiach i czekałam na nożyczki.

I to tak trwało. Byłam smutna, byłam samotna, byłam cierpiąca. I kiedy już chciałam nie dotrzymać słowa i umknąć w noc czarną i głośną, Ola zbiegła po schodach, a w jej ręku powiewała chustka. A właściwie nie chustka – pół chustki.

Uśmiechnęła się, tak jakby nie mnie zobaczyła.

– Masz, to dla ciebie, i tak była za duża, to przecięłam na pół, będziemy się obie cieszyć.

Zamurowało mnie. Stałam jak wryta w tych drzwiach. Przepiękna, kwadratowa, duża chustka z Florencji była trójkątem z poszarpanym lekko brzegiem – ale nie straciła swojej niezwykłej urody.

Ola z połową chustki uśmiechała się promiennie:

– Tylko trzeba podszyć, no! – I założyła mi ją na obolałą szyję.